Artykuły

Rewia trochę ponura

"Święto Winkelrida. Rewia narodowa" Marcina Cecko wg Jerzego Andrzejewskiego i Jerzego Zagórskiego w reż. Marcina Libera w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

"Święto Winkelrida. Rewia narodowa", przedstawienie, które w miniony piątek miało swoją premierę na Dużej Scenie Teatru Wybrzeże, rzeczywiście zaczyna się jak rewia.

Rewiowy początek wygląda tak, że aktorzy, występując na foyer balkonu, nad głowami czekających na rozpoczęcie przedstawienia widzów, tańczą i śpiewają, w fantazyjnych strojach, jakby to była "Alicja w krainie czarów", a potem nawet schodzą pomiędzy widzów i porywają ich w tany. Strzelają tuby z confetti, jest muzyka, są tańce, jest rewia, jest zabawa.

Sto jeden pomysłów

Tyle że to tylko pierwszy z setki pomysłów, jakimi reżyser Marcin Liber i dramaturg Marcin Cecko ubarwiają sztukę "Święto Winkelrida" Jerzego Andrzejewskiego i Jerzego Zagórskiego. Pomysłów mamy sto, ale ten zasadniczy jest jeden: widzowie, gdy już wpuszczono ich do środka, oglądają nie spektakl, tylko kolejne próby przedstawienia "Święto Winkelrida", przygotowywanego właśnie w Teatrze Wybrzeże.

To prawda, że Liber i Cecko nie mają patentu na pomysł teatru w teatrze, tak samo jak nie oni pierwsi przedstawiają w dziele artystycznym zmaganie się twórców z twórczą niemocą. Ale przyznać trzeba, że pomysł ten reżyserują zręcznie, a w aktorach Wybrzeża znaleźli odpowiednich wykonawców. Piotr Biedroń może więc, dla przykładu, równie zręcznie imitować góralską gwarę, w roli przybywającego z górskich hal prostolinijnego Konrada Winkelrida, jak i zagrać cynicznego poetę-propagandzistę Gabriela. Burmistrz Grzegorza Gzyl może być raz poczciwiną, a raz szują, Małgorzata Brajner raz rozkapryszoną gwiazdą z prowincjonalnego teatru, a raz nauczycielką, zaszczepiającą dzieciarni posłuszeństwo wobec władzy. Lista tych kameleonowych aktorskich przeobrażeń mogłaby być dłuższa.

Jeszcze lepsza zabawa polega na płynnym przechodzeniu z jednej rzeczywistości w drugą. Aktor może w każdej chwili wypaść z roli, np. Magdalena Gorzelańczyk raptem wypali w zostającym w pamięci monologu dziewczyny patriotki, że ta przyszła Polska, monoetniczna, zdrowo-narodowa, która się Liberowi i Cecko wydaje nieestetyczna, jej akurat odpowiada. Sztuka jest tu więc czasem próbą spektaklu, czasem inscenizacją, a niekiedy udaje "rzeczywistość". Jest zatem zabawa? Jest.

No dobrze, ale gdzie jest w tym wszystkim jakieś serio? Bo przecież Liber i Cecko nie opowiadają nam tego wszystkiego dla śmiechu.

Bohaterowie naszych czasów

"Święto Winkelrida" Jerzy Andrzejewski i Jerzy Zagórski napisali, o czym przypomina się na samym początku gdańskiego przedstawienia, na wiosnę 1944 roku. Sztuka (w przededniu powstania warszawskiego!) nie mogła się spodobać, bo autorzy przyjęli prześmiewczą postawę wobec romantyczno-mesjanistycznej wersji patriotyzmu. W historii polskiego teatru ważne miejsce zajęła inscenizacja "Święta Winkelrida", wyreżyserowana (o czym także dowiaduje się gdańska publiczność) przez Kazimierza Dejmka w 1956 r. Łódzki spektakl był ważnym wydarzeniem polskiej odwilży. Cecko i Liber dostali teraz szansę stworzenia "Święta Winkelrida" naszych czasów. I bodaj im się to udało.

Te "nasze czasy" to w ich sztuce dwadzieścia lat po wystąpieniu (tak, tak) Polski z Unii Europejskiej. Teraźniejsze spory o Lecha Wałęsę czy model patriotyzmu a la ONR skończyły się ustanowieniem krainy z wszechwładną narodową propagandą, cyniczną władzą plebejuszy i dozgonnym sojuszem z Węgrami Victora Orbana. Straszne? Właśnie nie wiadomo. Może nadal zabawne?

Rzecz w tym, że w centrum przedstawieniu stoi, jak mi się zdaje, nie polskość i historia, tylko para artystów, reżyser (Marek Tynda) i dramaturg (Maciej Konopiński). Ożywieni nadzieją stworzenia wiekopomnego przedstawienia, śniąc o artystycznej doskonałości (czego symbolem są często tu grane "Wariacje goldbergowskie") tylko się "narodowo bałamucą", a tak naprawdę robią po prostu kolejny teatralny spektakl.

Gdyby tak było istotnie, twórcza impotencja Reżysera i Dramaturga byłaby tak naprawdę niezdolnością do uznania historii za coś poważnego. Zorientowani w najnowszych modach, nie tylko w tym, że postmodernizm jest passe, ale i w tym, że obecnie nosi się pstre skarpetki, na nową wersję teatru, który miałby się obarczyć jakąś narodową misją, nie bardzo potrafią się przestawić. I z tej niemocy robią temat swego przedstawienia.

Dzika (teatralnie już nieudana) anarchia, jaką kończy się gdańskie "Święto Winkelrida" czym byłaby zatem: kierowaną do własnego pokolenia przestrogą, że jeśli abdykuje się z wpływu na historię, prędzej czy później się ona za nas weźmie? Czy niespełnionym finałem artystowskiej zabawy? Mam nadzieję, że to pierwsze, ale pewności nie mam żadnej, bo wszystko brane jest tu w ironiczny cudzysłów. W każdym razie - czym dłużej oglądałem ten zabawny spektakl, tym bardziej śmiech gasł mi na ustach. Gdy traktujemy historię lekko niczym rewię, myślałem sobie, skończyć się to może kiedyś dla nas ponuro.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji