Artykuły

Persona, czyli wszystko o mojej matce

W "Personie. Ciele Simone", najnowszym przedstawieniu Krystiana Lupy, zachowano wszelkie pozory dyskrecji i bezpieczeństwa. A jednak wydarza się tu coś nieodwracalnego

Pierwsze improwizacje, pierwsze próby, negocjacje, strzępki planów odkrywanych przed wścibskim dzien­nikarzem (Marcin Tyrol). Miody reży­ser Artur (Andrzej Szeremeta) i przeszczepiona z Bergmanowskiej "Per­sony" aktorka Elżbieta Vogler (Małgo­rzata Braunek) nadal spierają się, czy przystępować w ogóle do pracy nad projektem "Simone Weil". Dopiero odnieśli spektakularny sukces zreali­zowaną wspólnie "Medeą". Po co teraz sięgać po pisma francuskiej mistyczki, lewaczki, anorektyczki, która w imię solidarności z cierpiącymi zagłodziła się na śmierć? Która pielęgnowała własną samotność i nieszczęście? Która będąc Żydówką, wybrała chrześci­jaństwo, bo widziała w nim religię naj­bardziej stosowną dla takich jak ona niewolników, ludzi przegranych? Dys­kutujący bez końca artyści z podejrz­liwością oceniają nawzajem swoje motywy. Oskarżają się to o zakłama­nie, tchórzostwo, to znów o niedoj­rzałość. On ją podpuszcza, przypiera do muru, usiłuje zmusić do przyjęcia roli. Ona wyrzuca mu nieprzygoto­wanie. Nawet nie sprawdził, że Simone miała w chwili śmierci 34 lata. Vogler jest już prawie dwukrotnie starsza. Konflikt, który wydaje się doty­czyć dat, faktów, szczegółów cudzej biografii, okazuje się wstępem do dziwnej, mrocznej psychomachii. Do emocjonalnej walki, egzekucji czy sa­mobójstwa, w której dopiero w ostat­niej chwili przed całkowitą zagładą ktoś zorientuje się: "Przecież to tylko gra". Wejdą techniczni, próba zosta­nie zerwana. Niebezpieczeństwo wy­nika z faktu, który z początku pozo­staje ukryty Elżbieta Vogler jest mat­ką Artura

Krystian Lupa wydobył z "Perso­ny" motyw chłopca pozostawionego przez matkę. Matkę artystkę, która po występie w "Elektrze" uciekła w sza­leństwo nie tylko przed światem, ale przede wszystkim przed własnym dziec­kiem. W filmie Bergmana synek poja­wia się tylko kilka razy. Cała historia o mil­czącej pacjentce i ekshibicjonistycznej pielęgniarce wydaje się tylko jego snem. Lupa oddaje porzuconemu chłopcu głos. Daje szansę zemsty. Albo przebaczenia. W jednej z najbardziej okrutnych scen "Dzikości serca" Davida Lyncha odrażający Bobby Peru (Willem Defoe) doprowadza Lulę (Laura Dern) do ta­kiego stanu upodlenia i ekstazy, że dziew­czyna zaczyna błagać go o gwałt. W tym momencie Bobby zostawia ją ze śmie­chem. Artur pod przykrywką teatralnej próby usiłuje dokonać podobnego za­biegu na własnej matce. Sięga po sytu­ację z wiersza "Miłość" metafizycznego poety angielskiego George'a Herberta. Miłość otwiera grzesznikowi drzwi, ośmiela, otacza opieką, wszystko wy­bacza, zaprasza do posiłku. Wiersz ten był dla Weil na tyle istotny, że recytując go, doznała najpiękniejszych objawień. "Chrystus zstąpił i posiadł mnie, wziął mnie" - pisała Weil. Młody reżyser wi­dzi w tym wyznaniu moment klęski nie­przystępnej, zamkniętej w wieży sa­mokontroli Simone. Moment, gdy ze świętej męczennicy staje się zwykłą, po­żądającą fizycznego szczęścia kobietą. Wydaje mu się, że odkrył jej słaby punkt, szczelinę, przez którą mógłby się w nią wedrzeć. Tak jak kiedyś pragnął wedrzeć się w milczenie, spokój i nieludzkie opa­nowanie własnej matki.

W "Personie" mieszają się plany i po­rządki Próbę Vogler i Maxa poprzedza rejestracja sztywnego, przepełnionego fałszem i banałem wywiadu na temat "Medei" i twórczych rozterek Artura. W samą improwizację wdzierają się no­we postaci o niewyjaśnionym statusie - pijane, zrozpaczone, sponiewierane. Z pozostawioną w samotności Vogler za­czyna spierać się nagle bezczelny, per­wersyjny, obsceniczny duch Simone Weil (Joanna Szczepkowska). Ich kłót­nia o miłość, nienawiść, wiarę i rodzi­cielstwo ma w podtekście niepokojącą konstatację - może gdyby ludzie na­prawdę wierzyli w Boga, nikt nie miał­by dzieci? Wierzący nie potrzebowali­by kogoś, przed kim mogliby uzasadnić swoje życie i odpowiadać za egzysten­cjalne porażki.

"Persona" wydaje się dziwnym, bo­lesnym traktatem o rodzicielstwie czy listem do matki. Edypalne napięcie rozmyte zostaje w niekończących się dyskusjach, gadaniu, analizowaniu. Nawet najbardziej papierowe, banal­ne dialogi brzmią jak słowa, które wi­siały w powietrzu zawsze, a zostały wy­powiedziane po raz pierwszy. Lupa wy­korzystał w tej opowieści maski mor­dującej swoje dzieci Medei. Pokazał, że każdy rodzic zabija coś w swoim dziecku, pragnąc dla niego szczęścia, zdrowia, pomyślności, bezpiecznego życia zadowolonych idiotów. Wyko­rzystał maski Vogler i Weil - wyrodnej matki i zapiekłej dziewicy. Postać zmar­łej przed miesiącem piosenkarki Lhasy de Sela (jej "Bells Are Ringing" to podkład najmocniejszych scen). Wy­korzystał nawet osobiste historie ak­torek. Buddyjskiej, wyciszonej, de­nerwująco biernej Małgorzaty Brau­nek z jej faktyczną decyzją, by artystycznie "zmilknąć", wycofać się, od­dać samorozwojowi. Joanny Szczep­kowskiej z jej statusem prowokatorki, która zawsze powie coś jako pierwsza. W postaci Artura sportretował i spa­rodiował pokolenie własnych uczniów, -asystentów, których motywem pro­dukcji spektakli tak często bywa jakaś niedojrzała irytacja rozliczeniem się z krzywdami dzieciństwa. Może wresz­cie użył samego siebie. Powstał spek­takl niewyobrażalny, przerażający, nie­odwracalny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji