Artykuły

Miuosh: Jestem jednoosobową kapelą na psychodelicznym balu

- Jestem przyzwyczajony do samotnej pracy w ciszy, spokoju i zamknięciu. Tym razem musiałem zostawić to wszystko i przełączyć się na tryb "bezintymnościowy" - mówi Miuosh, autor muzyki, którą wykonuje na żywo podczas spektaklu "Himalaje" w Teatrze Śląskim w Katowicach.

Marta Odziomek: Kim jesteś w "Himalajach"?

Miuosh [na zdjęciu]: - Początkowo nie było wiadomo czy będę na scenie, czy tylko zajmę się muzyką i będzie ona odtwarzana bez mojej obecności. Ostatecznie uznaliśmy, że nie jest ona w stanie zaistnieć bez kontroli i pełnego zaangażowania w spektakl - każde przedstawienie jest inne, ma inny rytm, trzeba reagować inaczej na nieco inne emocje. Jak już się okazało, że muszę grać na żywo, Robert musiał jakoś usprawiedliwić moją obecność w tym wszystkim. Jestem jednoosobową kapelą na tym psychodelicznym balu. Tak to widzę. Są momenty, w których muszę trochę wmieszać się w to, co dzieje się na scenie, jako postać. Duża frajda.

Jaki rodzaj muzyki proponujesz zatem w tej nieoczywistej podróży przez górskie szczyty?

- Lubię uciekać schematom i schodzić z utartych ścieżek. Im coś bardziej nietypowego, tym lepiej. "Himalaje" dostały ode mnie bardzo dużo napięcia opartego na brzmieniu syntezatorów i psychodelicznych dźwięków, ambientów, itp.

Ten spektakl to dość mroczna opowieść. Reżyser podkreśla, że to halucynacja, przywidzenie, sen. Czy kontrujesz czasem ów mrok jakimś jaśniejszym tonem?

- Całość momentami ucieka od napięcia, żeby odpowiednio podkreślić chemię, którą dana etiuda powinna generować. Muzyka w pewnych momentach wyłamuje się z formy całości i to robi ogromne wrażenie. Taka kontra pozwala na chwilę odetchnąć od napięcia, które buduje się przez większość spektaklu; zapomnieć o nim, uciec razem z Jurkiem w to, co właśnie wspomina. A potem znowu wracamy do "kwasu". Taka sinusoida.

Jak wyglądała twoja praca? I czy musiałeś współpracować z pozostałymi realizatorami spektaklu?

- Współpracowaliśmy wszyscy. Dużo sobie podpowiadaliśmy, podrzucaliśmy pomysły. Świetna sprawa. Aktorzy mają dużo frajdy z tego, jeśli mogą zasugerować, co - ich zdaniem - lepiej zabrzmiałoby w danym momencie. To dla mnie ważne, dużo się od nich uczę, z reguły mają rację. Z reguły...

Na początku prac zaprosiłem Roberta Talarczyka do studia. Pokazałem mu, co chciałbym przemycić w "Himalajach". Bazował na tym podczas pierwszych prób. Gdy już zacząłem brać udział w próbach, to cały ten materiał okazał się tylko ułamkiem tego, co jest potrzebne. W zasadzie przeniosłem więc swoje studio do teatru i na bieżąco, krok po kroku, rozbudowywałem wcześniej przygotowane szkice, dostosowywałem je, zmieniałem. To dla mnie coś zupełnie nowego, bo jestem przyzwyczajony do samotnej pracy w ciszy, spokoju i zamknięciu. Tym razem musiałem zostawić to wszystko i przełączyć się na tryb "bezintymnościowy".

I reżyser "Himalajów", i aktorzy przyznają, że praca nad spektaklem nie była łatwa. Ty też odczuwałeś ten trud?

- Mają rację. Widziałem poważne różnice w ich zachowaniu, podejściu do pracy i takim ludzkim "trawieniu" tego wszystkiego niż przy pracy nad "Wujkiem". Presja ogromna, temat mocny, obecność ludzi związanych bezpośrednio z tym wszystkim na próbach. Byłem w szoku, jak dzielnie to dźwigają.

Dla mnie to też było ciężkie, ale najgorsze było to, jak długo, dużo i często musieliśmy niektóre rzeczy powtarzać. Gdybym przeliczył godziny, które spędziłem na próbach i w studiu, pewnie wyszłoby ich tyle samo, co przy pracy nad długogrającym albumem. Poza tym wszystko to działo się w sezonie koncertowym, więc często po próbie w teatrze musiałem jechać gdzieś grać albo pędzić na swoją próbę.

Czy teraz też czujesz ciężar związany z pokazywaniem tego spektaklu? Opowiadacie przecież ze sceny o prawdziwych ludziach, którzy ciągle żyją, a także o tych, którzy już odeszli, a byli znani.

- Oczywiście! Prywatnie jestem sąsiadem Wojtka Kukuczki, a mimo to jego obecność na premierze, wcześniej obecność jego matki na próbie, wizyty pana Janusza Majera To naprawdę dużo, bo to mocne historie. Robert wspomniał w wywiadach, że życie himalaistów i ludzi teatru jest trochę podobne - stawianie wszystkiego na jedną kartę, poświęcanie się, zostawianie domu Muzykom jest chyba jeszcze bliżej do tego wszystkiego. Czytając biografię Jerzego Kukuczki, łapałem się często na tym, że muszę uważać, żeby tak się nie oddać swojej pasji jak on. Mam do tego szacunek, podziwiam to, ale jednocześnie mnie to przeraża.

A jaki był twój stan wiedzy na temat polskiego himalaizmu zanim zacząłeś pracę nad muzyką do spektaklu?

- Hm... Oceniłbym ten stan jak dwa na dziesięć. Teraz to chyba mocna siódemka. Przeczytałem i obejrzałem bardzo dużo. Moja żona zawsze angażuje się w takie grzebanie w źródłach razem ze mną - czy to były "Historie", czy "Wujek", czy album "Miłosz/Miuosh" i poezja Czesława Miłosza, nad którą od pewnego czasu często się pochylam. Tym razem odwiedziła księgarnie, dostarczyła mi materiał źródłowy i bardzo dużo go ze mną wchłonęła.

Co cię w historiach himalaistów zainteresowało?

- Sposób dotykania czegoś astralnego, pokonywania najdalszych granic. Ludzie na granicy zniszczenia, śmierci, w zasadzie autodestrukcyjni A jednak piękni i odważni. Niesie to w sobie jakąś poważną dozę romantyzmu i heroizmu. Każdy z nas, gdyby tylko umiał pokonać strach, chciałby tego spróbować. Taka prawda.

Jak odbierasz spektakl o Kukuczce?

- Z jednej strony to trochę biografia, ale bardzo powykrzywiana. Z drugiej to jakaś wizja tego, jak mogą wyglądać ostatnie ułamki sekund naszego życia, co możemy wspominać, w jaki sposób i jak to wszystko dziwnie może się pomieszać. Jest tu duża dawka emocji, takich naprawdę ciężkich. Jeśli kogoś to nie dotyka, to nie wiem, co może go łapać.

Dlaczego bierzesz udział w projektach teatralnych Roberta Talarczyka? Pewnie nie każdy muzyk, raper, zdobyłby się na taką wyprawę w nieznane.

- Biorę udział, bo mnie zaprasza Jako jedynego (śmiech). Nie wiem, co inni muzycy zrobiliby na moim miejscu, ja zawsze chciałem próbować nowych rzeczy. Mam szczęście, że mogę to robić. Znamy się z Robertem od kilku lat, poznał mnie z nim Darek Chojnacki, zaczęliśmy się przyjaźnić. Chyba tak można to nazwać. Gdy czasem robimy coś w trójkę, rozmawiamy, próbujemy, to - oprócz tego, że jesteśmy bardzo widowiskowym tercetem - tworzymy też dobrą drużynę. Każdy jest zakręcony na punkcie swojej pracy, jesteśmy w tym bardzo do siebie podobni. Z tym wyjątkiem, że ja jestem przystojniejszy niż oni (śmiech)!

Podczas pracy Robert daje inspirujące wskazówki?

- I tak, i nie. Jest w tym świetny, bo wie kiedy ingerować, a kiedy odpuszczać. Sam wszystkiego nie wymyśli. Najgorsze dzieła to takie, które są wymyślone od samego początku, a ludzi traktuje się jak niewygodne narzędzie do zrealizowania tej zamkniętej, początkowej wizji. A trzeba im dać miejsce na swój wkład, bo czasem wnoszą bardzo dużo. Robert to miły gość, choć czasem potrafi wkurzyć, ale ma w tym swój plan. Świetnie to rozumiem.

Nad czym teraz będziesz pracował?

- Mam dwa priorytetowe projekty - album "MIŁOSZ/MIUOSH", który ma się ukazać w przyszłym roku i koncert specjalny "100 lat muzyki o Polsce", który zagramy w NOSPR podczas obchodów 100-lecia niepodległości. No i Robert już też ma kolejne pomysły...

---

W Teatrze Śląskim w Katowicach 6 czerwca odbędzie się uroczysta premiera "Himalajów" - pierwszej sztuki o Jerzym Kukuczce, najsłynniejszym polskim himalaiście. Zapraszamy serdecznie do obejrzenia tego spektaklu.

Dla prenumeratorów "Wyborczej" przygotowaliśmy wraz z Teatrem Śląskim niespodziankę. Będą mogli "Himalaje" oglądać przez miesiąc na stronie wyborcza.pl. Prenumeratę można wykupić na stronie wyborcza.pl/prenumerata

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji