Artykuły

Szymon Komasa: Idę wyznaczoną drogą

- Staram się przynajmniej raz w sezonie zaśpiewać operę, która jest powiązana z muzyką współczesną, bo ona mnie fascynuje - mówi Szymon Komasa w wywiadzie dla Tygodnika Angora.

Bohdan Gadomski: Rynek pracy dla śpiewaków operowych jest obecnie bardzo trudny, bo jest ich chyba najwięcej w historii. Przekonał się pan o tym... Szymon Komasa: - Jak najbardziej, rynek dla polskich śpiewaków operowych jest teraz szeroko otwarty. Drzwi do Unii Europejskiej się otworzyły, młodzi artyści wyprowadzili się z kraju. Na castingach za granicą spotykam głównie naszych śpiewaków operowych. Są szanse dla każdego, kto bardzo chce, i każdy znajdzie tam swoje miejsce. W moim przypadku zaczęło się od partii Marcella rok temu i była to partia, która pomogła mi otworzyć mój głos.

Kto dał panu szansę i co zadecydowało, że śpiewa pan dzisiaj na największych scenach operowych Europy i Ameryki?

- Złożyło się na to wiele czynników, ale głównym była moja rodzina, która zawsze we mnie wierzyła. Wybraliśmy trudne zawody, ale wspieraliśmy się nawzajem. Nie mieliśmy nikogo innego poza sobą, aby siebie zrozumieć.

Jakie znaczenie miały studia wokalne w Londynie?

- Uformowały mnie i uporządkowały jako artystę pod względem czysto merytorycznym.

A w Nowym Jorku?

- To wtedy zdecydowałem, czego naprawdę chcę w życiu. Te studia uświadomiły mi, że jestem artystą, który może robić operową komercyjną karierę, ale też eksperymentować w sferach muzyki klasycznej.

Jak wspomina pan pierwsze studia w Akademii Muzycznej w Łodzi?

- Wspaniale! Był to niesamowity dla mnie czas. Uczyłem się w tej samej sali, w której ćwiczyły Teresa Żylis-Gara, Teresa Kubiak, miało to niesamowite, magiczne wręcz znaczenie. Studiowałem pod okiem profesora Włodzimierza Zalewskiego, który nigdy nie powiedział, że mi się nie uda albo że jestem za mało utalentowany. Powtarzał mi, że jestem wspaniały, żebym rozwijał swoje skrzydła. Był dla mnie supermentorem.

Pana głos ewoluował od partii basowych po baryton. Kto pomagał panu ujarzmić głos i sprawił, że śpiewa pan tak rewelacyjnie?

- Każdy z profesorów miał na mnie swój pomysł. Na początku studiów mój głos miał bardzo ciemną barwę, a ja byłem drobnym szczupłym chłopakiem. Miałem trudności ze śpiewaniem górnych dźwięków, bo moje ciało nie mogło ich utrzymać. Ale nie szalałem z repertuarem i była to dobra decyzja.

Czy nadal inwestuje pan w naukę śpiewu?

- Absolutnie. Chodzę na lekcje śpiewu, mam swoich nauczycieli. Odwiedzam ich w Nowym Jorku, w Londynie, w Wiedniu. Gdy jestem w Krakowie, to udaję się do Haliny Łazarskiej. Ale ważna jest również dla mnie obserwacja świata sztuki, malarstwa, filmu, artystów. To jest też moja inwestycja.

Z Ameryki wrócił pan do Europy, a przecież jeszcze tak niedawno marzył pan, żeby śpiewać w Metropolitan Opera w Nowym Jorku?

- Myślę, że każdy młody śpiewak marzy o Metropolitan Opera. Ja też miałem takie marzenia. Tyle że nie wróciłem ze Stanów, miałem tam właśnie próby do nowej opery, którą przygotowuję na marzec przyszłego roku. Był taki moment, że szukałem swojego miejsca i chciałem wrócić do Europy. Przeniosłem się wtedy do Wiednia, nauczyłem się języka i wiem, że to był doskonały wybór.

Niedawno zaśpiewał pan w Teatrze Wielkim w Łodzi. Czy to Maciej Prus zaproponował panu rolę Stanleya Kowalskiego [na zdjęciu] w operze "Tramwaj zwany pożądaniem"?

- Tak. Maciej Prus jest moim mentorem. Trzy lata temu zaproponował mi rolę w "Potępieniu Fausta" w Operze Nowej w Bydgoszczy. Jak zobaczyłem, w jaki sposób pracuje, jaki ma wpływ na mój rozwój, postanowiłem, że gdybym dostał najlepsze propozycje kontraktów, to odmówię, jeśli Maciej Prus coś mi zaproponuje. Jest on geniuszem teatralnym i operowym i bardzo dużo się od niego uczę.

Jak pana odkrył?

- Czytając wywiad, którego udzieliła moja siostra Mary Komasa, opowiadając o moich wyczynach w Nowym Jorku. I chociaż przewidywał kogoś innego do roli Mefistofelesa w "Potępieniu Fausta", to skontaktował się ze mną. Na początku mu odmówiłem, bo przygotowywałem inną partię w Nowym Jorku. Ale Maciej nie poddał się i poprosił o spotkanie, a ja akurat leciałem na Wielkanoc do Polski. Po tym spotkaniu nie mogłem mu odmówić. Pomyślałem, dlaczego nie zaryzykować, na pewno nie stanie mi się krzywda.

"Tramwaj zwany pożądaniem" był pana pierwszym spotkaniem z operą współczesną?

- Nie, staram się przynajmniej raz w sezonie zaśpiewać operę, która jest powiązana z muzyką współczesną, bo ona mnie fascynuje. Uważam, że każdy śpiewak operowy musi być otwarty na różne rodzaje muzyki. Ja z wykształcenia jestem wiolonczelistą. A muzyka współczesna pozwala na rozwój mojego artystycznego "ja".

Przyjmując rolę Stanleya Kowalskiego, pewnie pan wiedział, że sztuka była wielokrotnie ekranizowana, a rolę Stanleya grali najwięksi aktorzy?

- Oczywiście, i pierwsza rzecz, jaką zrobiłem, to przypomniałem sobie wybitną rolę Marlona Brando. Potem zobaczyłem Aleca Baldwina w wersji telewizyjnej, widziałem też wersję sceniczną na Broadwayu.

Która rola zrobiła na panu największe wrażenie?

- Zdecydowanie Marlona Brando. To jest kawał wspaniałej gry aktorskiej i kawał dobrego kina. Widać, że Elia Kazan przekroczył swoją reżyserią coś, na co wszyscy czekali w Hollywood. Aktorzy nie grali tam według ustalonego kanonu i było to coś wspaniałego.

Jak przebiegała praca w Teatrze Wielkim w Łodzi?

- Znakomicie. Maciej Prus był fenomenalnie przygotowany, wiedział, czego chciał, pracował nad każdym najdrobniejszym detalem. Nie było momentu, w którym nie wiedziałbym, dlaczego znajduję się w danej sekundzie na scenie, co pomagało w budowaniu postaci. Joanna Woś jako partnerka była fantastyczna. Otwarte eksperymenty przekraczały granice wyznaczone w aktorstwie operowym. Wszystkich nas niesamowicie wspierał dyrygent Tadeusz Kozłowski.

Dlaczego nikt pana w tej roli nie dubluje?

- Od samego początku chciałem być sam w tej roli. Było to dla mnie bardzo ważne i cieszę się, że Teatr Wielki w Łodzi dał mi taką możliwość. Zaśpiewałem trzy spektakle.

Śpiewanie muzyki współczesnej, trudnych rytmów, w których jest jazz, amerykańskie klimaty, nie sprawiało panu trudności?

- Jasne, że sprawiało, śpiewanie każdej muzyki jest trudne. Cieszę się, że entuzjastycznie zostało przyjęte przez widzów. Wprowadzenie własnego śpiewaczego "ja" wymagało wielogodzinnych prób, a do tego były jeszcze częste zmiany rytmiczne, więc nie było łatwo. Jednak cieszę się, że podjąłem się tego wyzwania, bo teraz mogę powiedzieć: "No dobra, ja już to zrobiłem, więc dlaczego nie zrobić czegoś, co będzie jeszcze trudniejsze?".

A aktorsko? Jaki stopień trudności ma ta partia?

- Na tej partii spoczywa cień legendy Marlona Brando. Reżyser dał mi wolną rękę. A ja musiałem odnaleźć własnego Stanleya Kowalskiego.

I znalazł pan?

- Tak. I jest to chyba moja najlepsza aktorska rola. Napisana i tak zrobiona, że mam wrażenie, że już nigdy nie będę mógł sobie pozwolić na zrobienie podobnej.

Widzę, że ma pan bardzo silną psychikę do uprawiania tego zawodu. Sądzi pan, że pana koledzy z Metropolitan Opera Mariusz Kwiecień i Piotr Beczała też taką mają?

- Myślę, że tak. Podziwiam naszych superartystów robiących kariery. Ale ja idę sam wyznaczoną drogą. Pamiętam słowa Pabla Picassa, którego wystawę niedawno oglądałem w Londynie, żeby nie patrzeć na innych, żeby patrzeć przed siebie, bo tylko tam znajdziemy drogę dla nas samych. I właśnie tym kieruję się w życiu.

Pochodzi pan z artystycznej rodziny, dużo pan wie na temat zawodu artysty?

- Wiem wiele i na pewno było mi łatwiej zrozumieć ten zawód. Tata śpiewał piosenki swojej przyjaciółki Ewy Demarczyk, mama śpiewała gospel. Abstrakcja artystycznego świata była więc dla mnie czymś naturalnym. Miałem poczucie bezpieczeństwa, kiedy znajdowałem się w teatrze, czułem, że tam nic złego mi się nie stanie.

Co dzisiaj na temat pańskiego śpiewania mówi ojciec Wiesław Komasa, wybitny aktor?

- Tata musi zawsze głęboko przemyśleć swoje komentarze, co jest dla mnie irytujące. Jednak im jestem starszy i lepiej poznaję świat, tym bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że warto na nie poczekać, bo są dla mnie bardzo cenne.

A mama Gina Komasa?

- Mama jest super. Gdyby nie mama, nikt z czwórki naszego rodzeństwa nie byłby dzisiaj tam, gdzie jest. Miała ogromne marzenia, pochodzi z małego miasteczka. Nigdy się nie poddawała i pod tym względem była dla mnie inspiracją.

Jakie relacje ma pan z bratem, reżyserem filmowym Janem Komasa?

- Jasiek mnie wzrusza. Wiem, że zawsze mogę na nim polegać. Teraz bardziej niż kiedyś go rozumiem. Jest moją bratnią duszą.

Jak potoczyła się kariera siostry bliźniaczki, szalenie oryginalnej śpiewaczki Mary Komasy?

- Mary idzie własną drogą i jest dla mnie przykładem bardzo silnej kobiety, Europejki pełną gębą. Niczego się nie wstydzi. Nie boi się. Jest niesamowicie zdolna. Wszystkie teksty i muzykę pisze ze swoim mężem Antkiem Łazarkiewiczem. Mary staje się jednym z najmocniejszych głosów sceny europejskiej. Wokalnie może sobie pozwolić na wszystko. Ma głos nie z tego świata.

Ma pan też drugą siostrę Zofię...

- Zośka to taki rodzinny rodzynek, jest pięć lat ode mnie młodsza. Zaczęła pracować w wieku szesnastu lat jako asystentka stylistki. Teraz studiuje reżyserię w Pradze.

Mieszka pan w Nowym Jorku czy w Wiedniu?

- Teraz bardziej w Wiedniu.

W Polsce też ma pan swoje mieszkanie?

- Nie, ale chciałbym je mieć w Warszawie.

Czy to prawda, że jest pan uzależniony od sportu?

- Totalnie. Grałem w kosza, w tenisa, jeździłem konno, pływałem, biegałem. Sport był zawsze moim życiem. Sport mnie kształtował. Od roku uprawiam też akrobatykę. Chciałbym przekraczać granice ludzkiego ciała; Zaryzykować, zrobić coś fajnego.

Życie prywatne ma pan ustabilizowane?

- Tak, lubię mieć poukładane życie. I jestem bardzo szczęśliwy.

***

SZYMON KOMASA

Jest jednym z najciekawszych młodych śpiewaków operowych. Śpiewa z wielkim powodzeniem nie tylko w Polsce, ale w Ameryce i Europie, do czego jest wszechstronnie przygotowany na studiach wokalnych w Akademii Muzycznej w Łodzi, na studiach podyplomowych Guildhall School of Music and Drama i słynnych Julliard School of Music. Wziął udział w trzynastu konkursach wokalnych, z których wygrał dziewięć. Pochodzi z artystycznej rodziny. Jest synem wybitnego aktora Wiesława Komasy i wokalistki Giny Komasy, bratem bliźniakiem śpiewaczki Mary Komasy. Ma też brata, znanego reżysera Jana Komasę i siostrę Zofię, która studiuje reżyserię w Pradze.

W najnowszej premierze Teatru Wielkiego w Łodzi "Tramwaj zwany pożądaniem" w reżyserii Macieja Prusa fantastycznie zaśpiewał i zagrał rolę Stanleya Kowalskiego, zbierając entuzjastyczne recenzje. Teraz śpiewa w Londynie. Przygotowuje nową partię w Metropolitan Opera w Nowym Jorku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji