Artykuły

Czekając na gęsi

O "Gouldzie" ze Starego Teatru i "Karierze Artura Ui" z Teatru Słowackiego pisze Paweł Głowacki w miesięczniku Kraków.

Wtorek

Kiedy na Scenie Kameralnej Narodowego Starego Teatru grany przez Krzysztofa Stawowego geniusz Jan Sebastian Bach słowa "na dziś!" wypluwa z siebie z pogardą i niesmakiem, jakby to nie słowa były, a pomyłkowo wzięte do ust zepsute jajo na twardo - przypomina się nieprzyjemny, suchy trzask-mlask ze starej anegdoty. Ponoć tak oto bywało regularnie w domu twórcy "Wariacji Goldbergowskich". Przy klawesynie - jedno z licznych dzieci Jana Sebastiana. Ćwiczy mozolnie. W klawisze puka dziecię, zsiniałe ze strachu, bo za jego plecami ojciec na łóżku leży z drewnianą linijką lub innym patykiem na piersi. Siność jest prawidłowa i nieuchronna, gdyż dziecię dobrze wie, że się za moment pomyli, w nie ten, co należy, klawisz puknie, a wtedy ojciec karę wymierzy. I tak też się dzieje wiele, wiele razy. Stary Bach syczy: "Stop", po czym, sapiąc i oczy ku niebu wznosząc, zwleka się z łóżka, do instrumentu człapie i linijką tudzież kijem solidnie tłucze grafomana klawiatury po tępych łapach, po czym wraca do łóżka, kładzie się i czeka, aż znów, zmuszony przez toporność młodego, wstać będzie musiał, by znów tłuc. I tak sprawy idą do końca lekcji, kiedy łapy głuszca są koloru jego twarzy. Głuszca? Czy tylko o płyciznę uszu i drewno palców chodzi staremu? Czy wyłącznie z powodu braku talentu tłucze młodego Bach stary?

Czwartek

Monodram Adama Walnego "Gould", przez samego Walnego wyreżyserowany, jest wściekłością Jana Sebastiana Bacha, samotną wściekłością miotaną w ściany pustego kościoła, wziętą w nawias innej, współczesnej wściekłości. Prolog i epilog "Goulda" to Stawowy w roli jakiegoś wyfraczonego artysty estradowego, jakiegoś chorobliwie na swym punkcie czułego wodzireja-pianisty, co na scenę wpada i wrzeszczy: "Dlaczego?!", "Dlaczego Gould?!". Jego gesty, wycia, miny, po prostu wszystko, co wyprawia, jest jedną wielką, gorzką pretensją do świata całego i losu. Dlaczego Gould i jego dwa legendarne nagrania Wariacji Goldbergowskich są uwielbiane i do wieczności przeszły, skoro ja też potrafię plumkać...?! Dlaczego to nie moje, a Goulda nagrania innych klawesynowych fraz Bacha w kosmos na spotkanie obcych cywilizacji wyleciały na pokładzie sputników...?! Dlaczego, Dobry Boże...?! Dlaczego on, a nie ja...?! Odpowiedzią jest w istocie - wściekłość Bacha.

Piątek

W cieniu organów Bach gardzi dźwiękową tandetą teraźniejszości, wybekującej chwilowe dźwięki tam, na placach za kolorowymi witrażami kościoła. Starzec, któremu Bóg sprezentował swoje bezdenne, krystaliczne uszy, wścieka się na własne dzieci. Pragnie je wszystkie wydziedziczyć, nie za brak talentu, nie. Nie chce ich znać, gdyż ich muzyka, ich granie, ich sztuka - jest tylko "na dziś", na tu i teraz, jest łatwa, tania, wielbiąca chwilowy poklask i dlatego płaska, warta dokładnie zero. W rzeczonej anegdocie Bach tłukł młodego linijką po łapach nie tylko z powodu grafomaństwa. Tłukł go dlatego głównie, że ćwiczący na klawesynie młody nie był cały tutaj, w doskonałych nutach ojca, a gdzieś tam, w papuziej teraźniejszości, na otoczonej gawiedzią estradzie, na której wyfraczony wodzirej, otwierający i zamykający swymi pretensjami seans Gould, czułby się znakomicie.

Niedziela

Ciekawe, jak często na próbach Bertolt Brecht tłukłby linijką po łapach Remigiusza Brzyka, który na dużej scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego "Karierę Artura Ui" wyreżyserował? Nie, jednak nie jest to ciekawe. To jest jasne. Tłukłby go bez przerwy, nie mając żadnych szans, by położyć się, odetchnąć i zebrać siły na kolejne tłuczenie. I obawiam się, że nie tylko po łapach by tłukł.

Środa

Czym jest "Kariera Artura Ui", sztuka w szesnastu odsłonach z prologiem i epilogiem? To opowiastka w istocie prosta jak drut i jak świat stara. Dokładnie mówiąc - stara niczym gigantyczne Williama Szekspira opowieści sceniczne o ciemnościach ludzi, którzy metaforycznie i dosłownie - po trupach brną do władzy. Jest czystym, cierpkim, przerażającym pastiszem mechanizmu, co rządzi Makbetem, Ryszardem III lub Juliuszem Cezarem. Jest powtórzeniem w poetyce... cyrku? Teatrzyku szyldowego? Kabaretu? Rewii? Do wyboru, do koloru, jedno wszakże pewne. Nie znajdziesz w "Karierze Artura Ui" nawet cienia psychologizmu, naturalizmu ani głębinnej, zadymionej metafizyki. Nie ma tam też śladu metaforycznie rozbuchanej liryki. Jest rewiowa struktura, która specjalnie mocno kłuje właśnie dlatego, że jest czysto rewiowa.

Piątek

U Brzyka jedni grają, jakby to "Moralność pani Dulskiej" była, inni wpadają w tony Ibsenowskie, jeszcze inni kreują ból duchowy godny amerykańskiego realizmu, a od góry do pasa roznegliżowana grupa taneczna w gatkach do kolan nieudolnie próbuje zaciekawić nas baletem nowoczesnym. Jeśli ktoś zapłaci, i to raczej sporo, gotów jestem dowieść istnienia w tym seansie tropów Strindbergowskich, Czechowowskich, Molierowskich oraz Mrożkowskich, a także tonów rodem z gigantycznych oper Ryszarda Wagnera. Czekam na propozycje. Jak to wszystko do kupy poskładać? I do jakiej kupy? Powiada się: od Sasa do łasa. Lecz jeśli wszystko jest Sasem, na dokładkę Sasem, który jestteż lasem - to nie da się takiego szaleństwa w nic złożyć. Do tego mamy też szereg atrakcji znakowych. A to jeżdżące płoty, a to mikrofony, a to latarki, a to rusztowanie na kółkach, a to kibole z pałkami, a to pozdrawianie butami założonymi na dłonie, a to kiełbasa z rusztu na tekturowych tackach, a to ciepłe butelkowe piwo, a to zupełny golas udający starożytną rzeźbę zwaną Dyskobolem, a to dymy z sufitu, a to aktorka chodząca w kucki, a to pokaz kobiecej mody, a to to, a to tamto. I jeszcze wyświetlone na żelaznej kurtynie zdjęcie z czasów ostatniej wojny oraz aktorzy, co w finale zjawiają się w Loży Cesarskiej Teatru Słowackiego, mając na głowy założone kalafiory wielkości małego fiata. Owszem, akcja rewii Brechta rozgrywa się w środowisku trustu kalafiorowego w Chicago. Dokładnie tam. Ale jednak oddział aktorów z kalafiorami na głowach nie do Chicago myśl naszą odsyła, a do Teatru Groteska przy ulicy Skarbowej. A sam Arturo Ui? Co z nim?

Niedziela

Arturo Ui smuci mnie bardzo. Sądziłem... Nie, nie sądziłem, a wciąż sądzę, że skala aktorska Michała Majnicza, wcielającego się w tę przez Brechta stworzoną potulną ciemność, która do władzy brnie po trupach, jest skalą bardzo szeroką. A u Brzyka? Majnicz gra trochę powolnego myślowo wiejskiego pastuszka gęsi, który zgubił gęsi i boi się do chałupy wrócić, bo tatulo przez kolano przełożą i pupcia goła pozna, co znaczy gęsi zgubić. Tak Majnicz zaczyna i w sumie - jakiś sens, smak w tym jest. Ból w tym, że, pomijając kilka momentów wrzasku, przez dwie i pół godziny Majnicz nie zmienia się w ogóle. Do finału jest wiejskim pastuszkiem gęsi, który zgubił gęsi i do chałupy lęka się wrócić. Woli zostać tutaj, na scenie, i trochę sobie pochodzić. Może zlitują się gąski i powrócą?

Poniedziałek

W Teatrze Słowackiego Arturo Ui czeka na gęsi, w Starym Teatrze Bach - śni. Wściekłość minęła. Zostało marzenie, nadzieja, że kiedyś zjawi się... Gra Bach na fortepianie Wariacje Goldbergowskie i wtedy z brzucha instrumentu wyłania się piękna marionetka - Glenn Gould drewniany. Frunie wolno, opada, zasiada na miejscu Bacha i przejmuje odeń klawisze. Jan Sebastian wyśnił człowieka, który w dalekiej przyszłości zagra Wariacje Goldbergowskie tak, jak chce tego Jan Sebastian. Poza każdym nowoczesnym wodzirejem. Poza każdą aktualnością Brechta. Poza doraźnym problemem pastuszka.

***

Paweł Głowacki

krytyk teatralny i recenzent kultury, postać barwna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji