Artykuły

Prawda i legenda o Nocy Listopadowej

Jan Paweł Gawlik, pisarz, dyrektor Teatru Starego w Krakowie, ogłosił w "Życiu Literackim" obszerny artykuł programowy, którego znaczenie wybiega daleko poza komentarz do nowej premiery, tym razem Wyspiańskiego "Nocy listopadowej", albowiem jest to nie tyle i nie tylko interpretacja utworu Wyspiańskiego, ale przede wszystkim interpretacja historii narodowej. Utwór, jak to bywa ostatnio w modzie, ma służyć konfrontacji "jednego z najbardziej efektownych mitów stworzonych przez literaturę ostatnich stu czterdziestu lat z odczuciami i doświadczeniami naszej epoki. Mit ten zadomowił się tak głęboko w polskiej świadomości, że warto mu się przyjrzeć raz jeszcze, z bliska".

Krótko mówiąc, Gawlik wznawia (przy pomocy interpretacji Wyspiańskiego) nienowy spór o sens polskich powstań wyzwoleńczo-narodowych, proponując wszakże swą własną interpretację historiozoficzną. Tok rozumowania Gawlika jest mniej więcej taki:

- budzenie i utrwalanie świadomości narodowej jest, oczywiście, konieczne i słuszne, ale droga powstańcza, "listopadowa" nie była drogą jedyną, o wiele słuszniejszym, choć trudniejszym programem był program pre-pozytywistyczny i koegzystencyjny, program Staszica i Chłopickiego;

- "procesy kanonizacyjne", cała literatura romantyczna, pisana przez pokolenie "listopadowe" i jego epigonów przez przeszło sto lat, fałszuje fakty historyczne;

- cena, jaką zapłaciliśmy "za polski wkład w paroksyzmy i niepokoje rodzącego się w Europie romantyzmu" (tak - T. H.) była za wysoka;

- sytuacja nie była "rewolucyjna". Przecież Wielki Książę Konstanty "nie mający - jak pisze autor - dobrej prasy w naszej historiografii", którego wizerunek powstał "z plotki epoki", "był polonofilem bardziej z wyboru niż z deklaracji", "orędownikiem prawdziwego sojuszu z ówczesną polską racją stanu" . Nie tylko, że zrzekł się korony dla żony Polki, ale mógł 29 listopada "czapkami zdusić młodzieńczy wyskok podchorążych. Mógł utopić pozostanie we krwi, a przecież nie uczynił tego". Ba, wedle Gawlika, który tu, jak i w całym artykule miesza kategorie literackie z historyczno-politycznymi, Konstanty nie podjął kroków wojennych, ponieważ "gorycz Cezara na widok Brutusa walczyła w nim zapewne z wściekłością polityka, któremu najbliżsi pupile wyrywają z rąk racje i szansę działania". Jasne? Gdyby nie powstanie, już by Wielki Książę bez przeszkód mógł realizować polską racją stanu.

Czegoś podobnego nie udało mi się jeszcze czytać, jakkolwiek wiele lat poświęciłem studiom powstania listopadowego, pisząc "Królestwo bez ziemi" i poznając najsprzeczniejsze opinie.

Wystarczy przeczytać "Manifest Ludu Polskiego", uchwalony przez sejmowe izby 20 grudnia 1830, a którego redaktorami nie byli ani romantyczni poeci, ani młokosy ze Szkoły Podchorążych, ale wytrawni politycy, do niedawna wierzący w możliwość istnienia Królestwa Polskiego, jak Michał Potocki, Stanisław Małachowski, biskup Prażmowski, Gustaw Małachowski, Joachim Lelewel, senatorowie i posłowie o wielkim autorytecie politycznym, a w skład komitetu opiniodawczego wchodzili tacy ludzie, jak Adam Czartoryski, Michał Radziwiłł, Ludwik Pac. Jest to wyważony rachunek, jaki Polacy przedstawiają współczesności, mówiąc o przyczynach powstania. Gadanie o zaślepieniu romantycznym, o paroksyzmach romantyzmu - to właśnie jest tworzenie mitów. Jest bowiem udowodnioną historycznie prawdą, że powstanie listopadowe było zarówno konieczne jak i możliwe.

Symbioza konstytucyjnego, liberalnego Królestwa Polskiego, wykrajanego sztucznie z ziem polskich przez kongres wiedeński, małego państewka z olbrzymim mocarstwem, rządzonym absolutystycznie, despotycznie, symbioza dwóch tak różnych pod względem ustroju i historii organizmów była z góry skazana na niepowodzenie.

"Drobna monarchia, utemperowana konstytucja, przyczepiona do sąsiedniego kolosu, niczym innym być nie mogła - cytuje współczesnych Mochnacki w "Pismach" - tylko glinianym, kruchym naczyniem, położonym obok żelaznego dzbana".

A autorzy Manifestu stwierdzają:

"Połączenie na jednym czole koron samodzierżcy i króla konstytucyjnego było potworem politycznym, który długo istnieć nie mógł: każdy przewidywał, że Królestwo Polskie jest albo zawiązkiem instytucji liberalnych dla całego imperium rosyjskiego, albo ulec musi pod żelazną samowładców jego prawicą".

Wypada wiedzieć, że świadomość, iż istnieje de facto tylko jedno rozwiązanie, to drugie, narastała szybko w społeczeństwie polskim za rządów Aleksandra I, by gwałtownie się poszerzyć za Mikołaja I. Konstytucyjny status Królestwa, ów zasób swobód obywatelskich i narodowych, jaki był dlań zagwarantowany, i dla których to, a nie dla miłego obejścia Aleksandra, generacja rozbiorów i wojen napoleońskich uznała Królestwo za swoją ojczyznę - rychło okazał się czystym decorum samowładztwa, które skutecznie zresztą reprezentował "polonofil" Konstanty Pawłowicz.

Dobra wola była po stronie Polaków, jak gdyby czytali już wtedy artykuł Gawlika. Ale już historia sejmów Królestwa nauczyła ich prawdy. Cesarz i król w jednej osobie uznał się za jedynego dawcę praw, a gdy pierwszy sejm zechciał naprawdę uporządkować skarb i finanse, prawa i zakres władz, ustalić konstytucyjne swobody i prawa, cesarz i król zabronił zajmowania się sprawami nie przedłożonymi przez rząd, zwolnił ministrów od odpowiedzialności sejmowej. Na drugim sejmie, który niemal jednomyślnie odrzucił rekomendowany przez władcę kodeks procedury kryminalnej, znajdując słusznie, że daje ona szerokie pole nadużyć władzy, car przeszedł do jawnych gróźb. Tępiąc liberalną opozycję kaliską posunięto się do wyjęcia spod prawa całego województwa kaliskiego, do narzucenia dodatkowego artykułu konstytucji, uchylającego zasadę jawności obrad sejmowych. Trzeci sejm, w 1825, uległ już wyraźnej presji carskiej. "Polonofil" Konstanty uwięził przywódcę opozycji liberalnej wbrew zasadzie nietykalności poselskiej, obrady były tajne, groźba sankcji jawna.

Jednocześnie car ani myślał o wykonaniu zobowiązania, które stanowiło wielką nadzieję Polaków, przyłączenia do Królestwa ziem zabranych. Ci przecież, którzy, jak to pisano, zaufali gwieździe Aleksandra, ufali nie jemu osobiście, tylko jego złudnemu programowi, a przede wszystkim dwóm jego punktom zasadniczym: swobody konstytucyjne i połączenie ziem. Była to naiwna wiara w powstanie Królestwa Polskiego jako organizmu zdolnego przetrwać w sojuszu i unii personalnej z caratem. Oba te punkty okazały się mrzonką, zwłaszcza po wstąpieniu na tron Mikołaja I. A przypomnijmy, że stanowiły również dwa filary programu tej polskiej racji stanu, która paktowała z Konstantym w Wierzbnie po Nocy listopadowej.

Nie myślę przepisywać tu historii Polski, ale wypada przypomnieć, że z roku na rok, z miesiąca na miesiąc sytuacja stawała się coraz bardziej napięta tak w Królestwie samym jak i na Litwie i Rusi. Aresztowania masowe roku 1826, tysiące więźniów politycznych, tworzenie wbrew prawu komitetów śledczych, złożonych także z Rosjan, wojskowych, metoda wywożenia do fortecznych więzień i twierdz uniewinnionych przez sąd sejmowy, prześladowania sędziów, a jednocześnie fala terroru w polskich ośrodkach cesarstwa, wszystko to położyło kres nadziejom na pokojowa symbiozę.

Oczywiście, istniała warstwa ludności, licząca na korzyści materialne z sytuacji, ale trudno powiedzieć, aby reprezentowała ona jakąkolwiek rację stanu. Była to racja kiesy.

Pozbawienie wolności narodowych i obywatelskich, likwidacja de facto sejmu, surowa, brutalna cenzura w Królestwie, wzmagające się procesy rusyfikacyjne na obrzeżu, niebywały rozwój systemu policyjno-szpiegowskiego, wprowadzenie monopolów, bogacących jednostki a nie naród, wreszcie brutalne rządy "polonofila" Konstantego musiały wywołać sytuację rewolucyjną. Nie wolno bowiem, chcąc być wiernym faktom, nie uwzględniać ich wzajemnego związku, nie wolno zapominać, że polska opinia publiczna nie ograniczała się bynajmniej do obszaru Królestwa.

Pozostawała legitymistyczna lojalność, zwłaszcza generalicji. Była ona podówczas zjawiskiem powszechnym w Europie. Ale i tu wyłomy poczyniła polityka Konstantego. Pokolenie napoleońskie i pokolenie nowe, pokolenie podchorążych, oba wychowane w ideałach nie dających się pogodzić z rządami Konstantego, dotkliwie odczuwały zniewagi, terror, tępy, despotyczny reżim sołdacki. Różnił ich nie klasycyzm i romantyzm, ale rok 1812. Ci, którzy przeżyli klęskę napoleońską, i ci, którzy znali tylko legendę Cesarza, inaczej musieli podchodzić do rzeczywistości Królestwa.

Czyż więc myśl powstańcza była wynikiem romantycznych poglądów, lektur, echem "paroksyzmów" europejskich, czy wynikała z obiektywnej sytuacji kraju i narodu? Co można było przeciwstawić stopniowemu całkowitemu ujarzmieniu, inkorporacji do cesarstwa? Jeśli walkę zbrojną, to czy tylko jako akt rozpaczy i protestu? Nie. Powiedziałem: powstanie było możliwe, nie tylko konieczne. I tezy tej nie burzy ani jego przebieg, ani wynik.

Mit o niezwyciężalności carskiej Rosji zachwiała kampania turecka 1828 roku, do której carat przygotowywał się siedem lat. Polscy oficerowie z armii rosyjskiej byli doskonałym źródłem wiadomości o nieudolności dowództwa, o złym wyszkoleniu żołnierzy, złodziejskim zaopatrzeniu wojsk, o ogromnych stratach (ok. 40 000). Klęska cholery trzebiła wojska rosyjskie. Z 300 000 armii w przeddzień Listopada pozostało niewiele więcej niż połowa, do tego część wojsk musiała pilnować kordonów sanitarnych i rozległych granic cesarstwa. Austria, Anglia nie kryły niezadowolenia z ekspansji rosyjskiej, o czym wiedział gabinet petersburski. Rewolucja lipcowa we Francji, rewolucja w Belgii skierowały uwagę cara na Zachód. Mimo przetrzebienia wojsk kampanią turecką, cholerą, Mikołaj nosił się z planem wojny kontrrewolucyjnej. W sierpniu 1830 zapytywano w Warszawie, jakie sumy może skarb Królestwa przeznaczyć na mobilizację wojska polskiego. Plan polegał na zmobilizowaniu nietkniętych wojną wojsk polskich, korpusu litewskiego i rezerwowego gwardii, które miały, jako integralna część korpusu ekspedycyjnego, wyruszyć z Królestwa, gdzie cesarz chciał skoncentrować wojska z Rosji i to na koszt Królestwa. Oznaczało to de facto likwidację Królestwa Polskiego. Plan ten przekreślał ostatecznie ową "polską rację stanu", którą prezentowali wtedy Lubecki i jego sojusznicy.

Do demonstracji zbrojnej nie doszło, ale o tym później. Wedle wiadomości spiskowców na europejskich terenach cesarstwa znajdowało się ok. 60-70 tysięcy żołnierzy rosyjskich, a więc na obszarze 12 000 mil kwadratowych, w tym korpus litewski, gdzie wpływy polskie były znaczne. Granica między cesarstwem a Królestwem nie była ufortyfikowana. Powstańcy mogli liczyć na 25 000 piechoty i 7500 jazdy, 96 dział polowych, przeszło 300 wielkiego kalibru. W ciągu miesiąca można było łatwo podwoić ilość żołnierzy, do 60-70 tysięcy regularnego żołnierza. Rezerwa obejmowała 20 000 dymisjonowanych dla trzecich i czwartych batalionów. W arsenale warszawskim było 36 000 karabinów i 11 000 szabel, zapasy prochu starczały dla 40 000 żołnierzy na jednomiesięczną kampanię. Dalej - po wkroczeniu wojsk carskich wojsko polskie liczyło pięćdziesiąt kilka tysięcy i mimo strat powiększyło się do 80 000 (tylko z 4 województw). Jeszcze przed wzięciem Warszawy mieliśmy 63 000 żołnierzy nie licząc korpusu Różyckiego i garnizonów. Przeciw tej sile Rosjanie rzucali maksymalnie 100 000 (Grochów). Warszawę wzięli siłami 65 000. A więc siły były co najmniej równe. Gdyby bohaterowie Gawlika (ci "prawdziwi", jak Chłopicki) chcieli naprawdę walczyć, losy powstania inaczej by się potoczyły nawet bez przemiany powstania w ludową rewolucję.

Gawlik twierdzi, że Konstanty mógł militarnie zgnieść powstanie 29/30 listopada "czapkami". Nie mógł. Gersterizweig namawiał go zresztą, by kartaczami zgnieść powstanie, ale adiutant W. Księcia, Zamoyski, słusznie mu wytłumaczył, że "za późno", bo rewolucją tak się już rozwinęła, że kartaczami zgnieść jej niepodobna. Na koga mógł liczyć? Garnizon rosyjski Warszawy liczył dwa dwubatalionowe pułki piechoty, razem ok. 4000 bagnetów, i trzy pułki, jazdy, razem 2250 szabel, 4 działa artylerii gwardii, bataliony dzieci żołnierskich i inwalidów. Szacuje się wedle źródeł rosyjskich, że łączna siła wojskowa nie przewyższała 6500 żołnierzy i 4 działa. Nie wszystkie oddziały były pewne, zwłaszcza te, w których żywioł polski był liczny, czego dowodzą takie fakty, jak pozostanie w koszarach wbrew rozkazowi alarmowemu i poddanie się batalionu inwalidów, jak ucieczka do wojska polskiego wielu szeregowych gwardii. Oczywiście, Konstanty był naczelnym wodzem także jednostek polskich, stanowiących większość garnizonu, ale jak wynika z rozkazów alarmowych, nie wszystkim jednako ufał.

Ogółem piechoty polskiej było w Warszawie ok, 8700 bagnetów, dział 13, ale tylko 850 szabel. Sam przebieg nocy listopadowej zdemoralizował jednostki gwardii wołyńskiej i litewskiej. "Zdemoralizowane" były również te oddziały, polskie, które usiłowano w Warszawie pchnąć przeciw oddziałom powstańczym, zwłaszcza skupione na placu Bankowym. Słowa gen. Stanisława Potockiego, by Wielki Książę rzucił cała jazdę na ulice, niech szwadrony kłusem zmiatają, co tylko napotkają, były już tylko pobożnym życzeniem. Te jednostki, które pod wodzą lojalnych wobec Konstantego dowódców wycofały się z Warszawy, pozbawione były już koniecznej moralnej siły, by atakować oddziały polskie w mieście i lud. Właściwie tylko strzelcy konni działali całą noc przeciw powstaniu, za co po powstaniu otrzymali prawa starej gwardii. Wszystkie inne próby oporu przeciw powstaniu nie powiodły się. Był tylko, jak słusznie pisze Tokarz, jeden jedyny moment, kiedy Konstanty mógł stłumić powstanie: kiedy cała jazda rosyjska skoncentrowana była w Alejach. Rzucenie jej wszystkich sił na ulice udaremniłoby akcję powstańczą. Ale Konstanty takiego rozkazu nie wydał. Nie dlatego, że był "polonofilem". Był po prostu przerażony. I nie jak Cezar na widok Brutusa. Jak wódz, który stchórzył. Historycy polscy i rosyjscy nie bardzo wierzą tłumaczeniom Konstantego, dlaczego nie atakował. Ja wierzę. Być może argumenty jego, obronne wobec zarzutów Mikołaja, Dybicza, Tolla, zawierają przesadną ocenę sił powstania, ale nie ma żadnego dowodu na to, że 29/30 listopada innymi danymi dysponował. Pisał do cesarza:

"Trzeba było być na miejscu, aby ocenić, czy w ogóle mogłem to uczynić. Miałem tylko jazdę oraz pięć kompanii piechoty i cztery działa, które w istocie przyszły działać przeciw mnie. Było tego stanowczo za mało, aby wejść do ludnego miasta, którego hasłem było "Rosjanie rżną naszych". Moja piechota rosyjska znajdowała się po drugiej stronie miasta. Reszta mojej artylerii znajdowała się o 5-12 mil od Warszawy, batalion szkolny o 4 mile. Powstańcy mieli za sobą wszystkie oddziały i 12 dział. Żaden z dowódców polskich oddziałów liniowych nie umiał utrzymać go w karbach obowiązku... Przypuśćmy zresztą, że gdybym działał zaczepnie w pierwszych chwilach, osiągnąłbym pewne powodzenie, jednak i wtedy wynik nie mógłby być trwały. Szembek i Skrzynecki wzięliby mnie z tyłu i z boku, wypędzili z miasta, a wtedy bylibyśmy zniszczeni... i wówczas Polacy osiągnęliby to, o co im chodziło, zrzuciliby całą winę na nas, podczas gdy obecnie spada ona wyłącznie na nich. Nie utrzymuje się w 4 bataliony, 12 szwadronów i 20 dział w posłuszeństwie kraju, który ma 27 batalionów, 36 szwadronów i 96 dział".

I tak przechodzimy do postaci Wielkiego Księcia. Nie przeczę, że jest to postać barwna, jak chce Gawlik, szekspirowska, pełna sprzeczności, konfliktowa. To jednak nie ma nic do rzeczy w ocenie politycznej. Twierdzić, że był polonofilem z wyboru, orędownikiem polskiej racji stanu, można tylko nie znając historii.

"Byli i tacy, którzy utrzymywali, że on zawsze Polaków a szczególnie wojsko polskie lubił; tak lubił je, jak dzieci zepsute lubią zabawki, które ich zajmują, a które łamią i tłuką; jak lubią psy, koty i ptaki, którymi się bawią, a które nielitościwie dręczą" - pisał Andrzej Koźmian, a więc nie mitotwórca romantyczny.

Konstanty przeżył głęboko morderstwo ojca, cesarza Pawia, i nigdy nie pozbył się kompleksu nienawiści do morderców, potężnego stronnictwa rosyjskiego, które na tron wyniosło Aleksandra, ale także strachu, że i jego może spotkać los ojca. Przerażenie, strach i groza, związane z krwawym losem carskim, powracały falami ataków psychopatologicznych, jak na przykład na wieść o rewolucji lipcowej we Francji. Przeznaczony w młodości przez babkę, Katarzynę II, na tron konstantynopolski, upatrzony przez Stanisława Augusta na... następcę tronu polskiego, o co ten błagał Katarzynę nadaremnie, po nieszczególnej karierze wojskowej został przez cesarskiego brata Aleksandra po prostu usunięty z Petersburga, a po utworzeniu Królestwa Polskiego posłany czy raczej zesłany do Warszawy jako naczelny wódz wojska polskiego. Nie stało się to więc z inicjatywy czy wyboru Konstantego, choć ten, nienawidzący "partii morderców ojca", dworskiej arystokracji aleksandryjskiej, z chęcią zgodził się na dyslokację. Królestwo zawsze traktował jak swój prywatny folwark, jak swoje udzielne księstwo. Rychło stał się jego faktycznym wielkorządcą, despotycznym na wzór carski. Wszystko, co dotyczyło na przykład wojska, wyłączone zostało spod konstytucyjnego prawa. Wprowadzenie kar cielesnych, samowolne sądy, niedopuszczenie do ułożenia kodeksu wojskowego, zniesienie gwardii narodowej i zaprowadzenie konstantynowskiej żandarmerii, zorganizowanie i przejęcie pod swe rozkazy niebywale rozbudowanego systemu policyjno-szpiegowskiego, dzika brutalności, uzyskanie de facto stanowiska dyktatora wojskowego Królestwa miały zmienić Królestwo w wielkie koszary. Wielu autorów (a także sam Konstanty) mówiło, że lubi Polaków a nawet, że nienawidzi Rosjan, ale z wszystkich dokumentów wynika, że, po pierwsze, lubił ich tylko jako podmiot swej absolutnej władzy; a po drugie, o tyle o ile odpowiadali jego ambicji posiadania swojego państewka. Tym ideałem było jednak państwo carów, samodzierżawie na skalę Królestwa. Czyż polską racją stanu było to samo? Cechy charakteru, akurat doskonale i prawdziwie odmalowane w literaturze polskiej, liczą się w ocenie politycznej o tyle, o ile wpływały na system jego rządów, a ponieważ był on dyktatorski, wpływać musiały. Ten rzekomy polonofil przede wszystkim zupełnie nie pojmował charakteru narodowego Polaków, którymi chciał władać jak marionetkami. Pragnął ich widzieć zniewolonymi, ślepo posłusznymi, traktować jak poddanych jakiegoś księstewka niemieckiego, nie przyjmując do wiadomości ani historii polskiej, ani istotnej sytuacji Królestwa.

Ożenił się z Polką, prawda, i rzekomo na skutek tego mezaliansu utracił koronę carów. Małżeństwo to jednak nie miało nic wspólnego z polonofilstwem, a Joanna, księżna łowicka, nie reprezentowała absolutnie żadnej, ale to żadnej "racji stanu". Napoleon związał się z Walewską także nie z powodu jakiegoś polonofilstwa. Księżna Łowicka nie miała zresztą żadnego wpływu na sprawy publiczne. Cesarz Aleksander ułatwił był mu rozwód z pierwszą żoną Anną Sasko-Koburską. Miał syna z panią Frederiks, którą wydał za wojskowego, ale syna, Pawła Aleksandrowa (!), wychowywał wraz z Joanną. Gdyby nawet jednak nie popełnił mezaliansu biorąc za żonę osobę niższego stanu i tak by nie przyjął korony carskiej po Aleksandrze. Bał się o swoją szyję, jak mówili nie bez racji współcześni. Uzyskując dla brata mocą najwyższą rozwód, Aleksander mógł zapewnić Joannie Grudzińskiej dowolnie wysoki status w hierarchii arystokratycznej, ale miast tego dodał do prawa rodzinnego przepis, wykluczający z prerogatyw cesarskiej familii osoby niższego stanu, poślubione przez jej członków. W 19 miesięcy po ślubie z Joanną, Konstanty podpisał w Petersburgu zrzeczenie się praw do korony, ponieważ "nie ma ani rozumu, ani zdolności, ani sił do sprawowania najwyższej władzy". Zapłatą było samorządztwo w Królestwie, na Litwie i Rusi dla Konstantego, ale dla Aleksandra pewność, że tron odziedziczy Mikołaj, a nie Konstanty, który dość trafnie scharakteryzował w piśmie abdykacyjnym swą nieprzydatność. Tak więc kabała z małżeństwem "polskim" posłużyła carowi do wykluczenia kandydatury, której sam nie chciał.

Prawdą jest, że wielokrotnie potem przeciwstawiał się bratu-cesarzowi Mikołajowi w sprawach Królestwa. Ale nie dla polskiej racji stanu. Tak było na przykład z planem cesarskim wyruszenia z wyprawą ekspedycyjną przeciw rewolucyjnemu Zachodowi. Konstanty ostro oponował, ale oponował wiedząc, że byłoby to kresem jego udzielnej władzy, że równałoby się odebraniu mu "argumentu" w postaci wojska polskiego, przypuszczał, że Mikołaj chce przy tej okazji po prostu zlikwidować jego stanowisko "starszego brata". Tokarz jak najsłuszniej przypomina, że aby obalić plany Mikołaja, uniemożliwić mobilizację w Polsce i zalanie Królestwa wojskiem rosyjskim, musiał dowodzić Petersburgowi, że Królestwo jest najzupełniej lojalne (po wykryciu spisków i fali terroru), że wojsko pewne, a jego stanowisko opiera się mocno na politycznej sympatii Polaków. Zwłaszcza od rewolucji lipcowej stara się stworzyć wszelkie pozory, szuka kontaktu z warstwami wrogimi "francuskiej fali", łagodnieje, zbyt późno mówi nawet o swych błędach i opozycji przeciw Mikołajowi. Nie mylił się. Ten rzeczywiście nie zamierzał tolerować jego władzy i jego "państewka". Powie mu wkrótce: "Qui des deux doit périr est-ce la Russie ou la Pologne? Décidez Vous-mme".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji