Artykuły

Teoria wielkich niedosytów

"Otchłań" Jennifer Haley w reż. Mariusza Grzegorzka w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Agata Tomasiewicz w portalu e-splot.pl.

Zacisze to podsystem wielkiego systemu symulacji zwanego Otchłanią; w spektaklu Mariusza Grzegorzka, opartym na dramacie Jennifer Haley cywilizacja wkroczyła już w epokę postludzką, w którym wirtualny konstrukt rekompensuje wielkie i ciemne niedosyty zwichrowanych jednostek.

Nowe technologie w teatrze pojawiają się zarówno w formie medium (choćby w przypadku działań kolektywu Punchdruk czy niektórych akcji Rimini Protokoll), jak i tematu. Wykorzystanie technologii VR i praca z nowymi systemami narracji w Polsce wciąż jeszcze raczkuje, przynajmniej w teatrze instytucjonalnym. W przypadku produkcji łódzkiego Teatru im. Stefana Jaracza nie zdecydowano się na poszerzenie odbiorczego doświadczenia o zaawansowane środki wyrazu - za to mamy możliwość obcowania z linearnym, solidnie zrealizowanym, opartym na sile aktorskiej ekspresji widowiskiem poruszającym moralne aspekty obecności w wirtualnej rzeczywistości.

Nad całą przestrzenią sceny rozpościera się szeroki, panoramiczny ekran. Pojawiające się nań wizualizacje sugerują, na którym poziomie rzeczywistości znajdują się bohaterowie. Nie sposób nie zauważyć, że to, co należy do porządku symulacji, zdaje się być bardziej namacalne i realne niż to, co teoretycznie "prawdziwe" - i to już na poziomie wizualnym. Zacisze jest przedstawiane za pomocą tekstur przedstawiających nasycony kolorystycznie ogród, wiktoriańskie wnętrza bądź dekoracyjne wzory przypominające stiuki czy tapety. Z kolei w planie rzeczywistym na ekranie pojawiają się nagie struktury geometryczne pozbawione tekstur, szkielety konstrukcji, fraktale, krzywe Beziera, zmultiplikowane płaszczyzny wypełnione kropkami czy innymi deseniami, niczym w schizofrenicznym śnie Yayoi Kusamy.

Ale dychotomia "rzeczywistości" i "symulacji" oraz kwestia ich szeroko rozumianej autentyczności stanowi temat zdecydowanie bardziej pogłębiony. W świecie symulacji ziszczają się najmroczniejsze fantazje konsumentów, które zostają przekute w towar. W tym kontekście dramat Haley mocno koresponduje choćby z serialem Westworld, opartym na filmie Michaela Chrichtona. W obu wizjach autorzy kreują dystopie, w których istnieją parki rozrywki, gdzie konsument pozbywa się bezpieczników swojego superego i daje upust perwersji. Fantasmagoryczne scenografie rodem z hollywoodzkich produkcji (dziki Zachód w przypadku Westworld, wiktoriańska rezydencja w Otchłani) potęgują wrażenie odrealnienia i separacji od normalnego świata - to wymiary funkcjonujące "poza czasem", w których nie istnieją konsekwencje patologicznych zachowań. Niemniej filozofia obu przekazów wydaje się kompatybilna jedynie do pewnego momentu. W przypadku Westworld andro- i gynoidy z czasem zyskują świadomość swojego pochodzenia, podejmują próby buntu, koncentrujące się na wyrwaniu z matriksa ustanowionego przez potentatów branży rozrywkowej. W pewnym sensie serial staje się przypowieścią o oświeceniu (łączą się tu interpretacje buddyjskie, w tym pojęcie satori, z dokonaniami współczesnej fizyki kwantowej - naukowcy, ba, nawet Elon Musk coraz śmielej wyrażają pogląd, że rzeczywistość może być rodzajem komputerowej symulacji). W przypadku "Otchłani" posthumanizm objawia się w nieco innej postaci. Do interfejsu Zacisza logują się ludzie z krwi i kości, dopiero później wcielają się w swoje awatary. O ile Freud w latach 30. ubiegłego wieku w Kulturze jako źródle cierpień opisywał protetyczną naturę człowieka aspirującego do roli Boga poprzez wykorzystanie różnych narzędzi rozszerzających jego możliwości, w tym panowanie nad przestrzenią, o tyle przeniesienie realnych działań w sferę symulacji może już być ostatnim stopniem transgresji i końcem homo sapiens, jakiego znamy.

W przypadku "Otchłani" mamy do czynienia nie tylko z protetycznym poszerzeniem możliwości i wydolności ciała, co również z całkowitą zmianą wizerunku. Detektyw Morris wciela się w galancika Woodnuta, zniszczony życiowymi doświadczeniami Doyle przedzierzga się w lolitkę o imieniu Iris - przy czym świadomość awatara pozostaje bez zmian. Słowem - w tej wizji nie ma androidów, które stopniowo odkrywają istotę rzeczy, są w zamian ludzie teoretycznie świadomi swojej natury - a mimo to rejterujący do alternatywnych form egzystencji, by wypełnić pustkę egzystencjalną czy uciszyć dojmujące poczucie osamotnienia.

Na każdym planie egzystencji człowiek walczy o poczucie kontroli nad innym. W trakcie przesłuchania prowadzonego przez detektyw Morris (Agnieszka Skrzypczak) - nie wiadomo do końca, czy będącą wysłanniczką specjalnych służb, czy bardziej domorosłą haktywistką czuwającą nad kwestiami cyberetyki - dochodzi do gry psychologicznej, w której ster przejmuje oskarżony Sims (Andrzej Wichrowski). Sims, znany powszechnie jako kreator Zacisza, a w samej symulacji jako Papa (Wichrowski to jedyny aktor, który wciela się zarówno w rzeczywistą postać, jak i w awatar) bez oporów zajmuje miejsce rozdygotanej pani detektyw przy jej biurku. Przede wszystkim jednak Sims potrafi oddziaływać na innych swoją bezpośredniością - ta postać, mimo wewnętrznego rozdarcia i sporej dozy smutku, ma w sobie umiejętność budzenia respektu. Już na samym początku z jego ust pada wyznanie, w którym ujawnia motywację stworzenia sielskiego Zacisza: Sims jest pedofilem zafascynowanym córką sąsiadów. Stworzenie symulacji, w którą przeniósł kopię ukochanej Iris, stało się skutecznym sposobem na kanalizację patologicznych pragnień. W finale oskarżony ujawnia lokalizację serwera, za którego pośrednictwem wygenerowano kontrowersyjny azyl. W tym momencie pojawia kluczowe pytanie, niewyartykułowane w spektaklu wprost, choć przyświecające całości: czy symulacja umożliwiająca klientom realizowanie perwersyjnych fascynacji to katalizator zła, czy raczej wentyl bezpieczeństwa? Skoro Sims/Papa nie będzie mógł znaleźć ujścia dla swoich - w tym momencie maksymalnie rozbudzonych - fantazji - czy postanowi krzywdzić dziewczynki w rzeczywistości?

W pierwszej części przedstawienia pada istotne stwierdzenie: "czy to nie jest staromodne mówić, że Otchłań nie jest realna? Stała się podstawą naszej świadomości". Grzegorzek przenosi widza w przyszłość, w której trudno wyznaczyć linię demarkacyjną pomiędzy dwoma światami. Zmiany stały się już tak znaczące, że nastąpiło przesunięcie pewnych akcentów, choćby w kwestii powszechnych problemów zatomizowanych społeczeństw - Morris/Woodnut zwierza się, że jej/jego ojciec uciekał od swojej rodziny, by bogacić się na interesach prowadzonych w Otchłani. W tym przypadku niemożliwe staje się jakiekolwiek teoretyzowanie dotyczące rzeczywistości rozszerzonej; dzisiejsze prognozy stały się faktem. Być może tym trudniej stwierdzić, czym tak naprawdę jest Zacisze. Jednym z wiążących zasad dotyczących użytkowników jest konieczność przekraczania granic, kontestacja wszelkich tabu. Klient zachęcony do negowania społecznie akceptowanych norm może przenieść swoje zwyczaje w rzeczywistość. Moralna ambiwalencja istnienia Zacisza wymagałaby dalszych rozważań. Owa wirtualna przystań może jawić się nie tylko jako forma terapii dla ludzi, którzy traktują symulację jako substytut realnego, patologicznego doświadczenia - może również aktywować z pokładów nieświadomości ukryte perwersje drzemiące podobno w każdym człowieku.

Papa wprowadza w swoim królestwie proces rytualny. Inicjacyjny akt zaszlachtowania nożem dziewczęcia, jakkolwiek dokonywany na symulowanym, samoregenerującym się ciele, jest tak realistyczny, że wywiera ogromny ślad na psychice agresora. Skrzypczak w końcowym monologu zdaje relację z wielokrotnego mordu na Iris cichym, drżącym głosem, z nieobecnym spojrzeniem - to obłąkanie wynikające z faktu uświadomienie sobie, że każdy człowiek jest zdolny do brutalności przez ogólne przyzwolenie (czy nawet, w przypadku Zacisza, przymus) i zawieszenie konsekwencji czynu. Morris, w skórze swojego awatara Woodnuta (Marek Nędza) zabija Iris, uprzednio usypiając ją pocałunkiem. To swoisty rewers baśniowego tropu, a przy tym i patriarchalnego mitu, w którym mężczyzna budzi kobietę ze snu do życia. W tym przypadku pocałunek staje się preludium śmierci. Sam fakt symulowanego mordu pozbawionego konsekwencji być może nie stanowi jeszcze podstawy do bezwzględnego osądu jednostki. Pozostaje pytanie, czy użytkownik systemu oprze się pokusie powrotu - a więc, czy zaloguje się ponownie, popadając w destrukcyjną spiralę uzależnienia.

Kolejnym przesłuchiwanym jest Doyle w interpretacji Krzysztofa Zawadzkiego. To styrany zarówno fizycznie, jak i psychicznie mężczyzna. W pamięci widza zostają przede wszystkim fizjologiczne aspekty roli Zawadzkiego - Doyle wkładający do ust zmięta chusteczkę, niby ocierając wrzodziejącą ranę, a następnie dociskający materiał do spoconej twarzy. Doyle zataczający się, wymachujący rękami niczym w pijackim amoku. To przemyślane ustanowienie kontrastu dla jego awataru, czyli beztroskiej Iris. Doyle Zawadzkiego wyrasta również na najbardziej tragiczną postać - zakochany w konkretnej osobie, nie w jej idei, musi ukrywać się w powłoce dorastającej dziewczynki i znosić rozmaite upokorzenia, by zbliżyć się do Simsa. W świecie fantazji ta relacja zachowuje jeszcze jakiś afektowany urok; to romans rozgrywający wśród upiornych mebelków z epoki, kolorowych lamperii, wypełniony przekomarzankami, zabawami w "czarnego króla" i gimnastyką z fizelinowymi pomponami. Scena finałowa eliminuje jednak tę landrynkową, naiwną aurę. Złamany porażką Papa/Sims oraz Doyle (już nie jako słodka Iris) siedzą po dwóch stronach ówczesnego podarku urodzinowego, "lodowego tortu", powtarzając jedną z wcześniejszych sekwencji. Unikają kontaktu wzrokowego. Tym razem na krawędzi sceny znajduje się po prostu dwójka bezbrzeżnie smutnych facetów. Dawna pasja zetlała. Pozostaje tylko samotność, wielki niedosyt. Owa scena, choć wydaje niezbornie przyfastrygowana do całości i zaburzająca pieczołowicie eskalowane napięcie, ma swoją ukrytą siłę. To pozornie doplątana, ale w istocie celna miniatura ukazująca, czym tak naprawdę są relacje zagubionych w sieci ludzi, pozbawione kuszącej okrasy. Stąd Grzegorzkowi już niedaleko do diagnozy współczesności.

Największym ogniem spektaklu są sceny z samą Iris, w którą wciela się Paulina Walendziak, jeszcze studentka łódzkiej Filmówki. Walendziak gra na granicy przerysowania, świadomie bawiąc z perspektywą aktorskiej karykatury. Jej Iris to rozdygotana rudowłosa laleczka utopiona w nieskończonej masie krynolin, rozstrojony zegar, fałszująca pozytywka, niepoczytalne żyjątko, wielkooka szantażystka. Jest kapryśna, rozwrzeszczana; wprowadza elementy komediowe, usypiając tym samym czujność, zaciemniając (nomen omen) reguły "ciemnej gry", której staje się uczestniczką. Tylko w kilku momentach cienki głosik lolitki wyginającej się w przestylizowanym buduarze zmieni się w prawdziwy tembr aktorki - choćby wtedy, gdy ostrzega Woodnuta o konsekwencjach niesubordynacji. To pokraczna, choć urocza westalka, strażniczka porządku będącego rewersem normalnego świata - bo ile w rzeczywistości panuje przymus nieprzekraczania granic, o tyle w Zaciszu taki wymóg jest bezwzględnie egzekwowany. Dotarcie do krwawego jądra człowieczeństwa odbywa się za pośrednictwem pozornie nieszkodliwego spacerku pod rękę z uosobieniem niewinności. Grzegorzek postąpił zresztą zgodnie z intencjami samej autorki, obsadzając w tej roli nie dziecko ani nastolatkę, ale dorosłą kobietę - i to umiejętnie ogrywającą repertuar matryc kulturowych kojarzonych z figurą małej-dorosłej (w kulturze zachodniej kojarzonej z cokolwiek przykurzonym Nabokovem, ale choćby w Japonii żywotnej jako styl wiktoriańskiej lolity czy moda spod znaku kawaii).

Jeżeli pojawiają się w tym przedstawieniu zgrzyty, to te związane ze zbytnim sentymentalizmem w paru momentach - choćby w postaci natrętnie przywoływanego wątku topoli będącej symbolem tęsknoty Simsa. Te rzadkie dysonanse nie psują jednak prostej, choć wymownej całości. Dużo większe wrażenie robi wiersz Theodora Roethkego wyrecytowany przez Woodnuta: "Doprawdy / O sobie człowiek dąży długo i opornie - / Poprzez konanie "ja" pod suchym okiem nocy [...] Który ja jestem / Mną? Upadły podźwigam się z kałuży trwogi". I, paradoksalnie, wspomniana scena nie nosi znamion zbytecznego patosu. Patologiczne splątanie różnych wersji słabego "ja" w świecie doskonale wyrenderowanych form najpełniej zostaje wyrażone przez anachroniczną poezję. Samo badanie gry w awataryzację przynosi niejednoznaczne konkluzje. Bo trochę jest w Otchłani wiary w glinę ludzką, która mimo wszystko zadaje pytania o swoją istotę i kondycję moralną - a trochę bezpardonowego nurzania się i zapadania w beznadziejnym człowieczym torfie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji