Artykuły

Henley to nie Czechow

"Zbrodnie serca" Beth Henley w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Was.

Zważywszy na dotychczasowe teatralne dokonania Jarosława Tumidajskiego i Mirka Kaczmarka, wybór "Zbrodni serca" Beth Henley wydaje się być dość zaskakujący. Dramat amerykańskiej pisarki, wydrukowany w "Dialogu" w 1991 roku, oszałamiającej kariery na polskich scenach nie zrobił. I nawet specjalnie się temu nie dziwię. Jest niby współczesny, ale jego koloryt, tło cywilizacyjne są dość odległe, dominują tutaj elementy raczej schematyczne, które niewiele mają wspólnego z wnikliwą wiedzą o rzeczywistości. Dotychczas pojawiło się zaledwie osiem realizacji, głównie w latach dziewięćdziesiątych. Być może również dlatego, że to utwór, szczególnie dla aktorek, szalenie wymagający. Jest dla nich warsztatowym i kondycyjnym sprawdzianem, bo źle zagrany może usypiać nudą.

W tak skonstruowanym rodzinnym dramacie realistycznym, gdzie wszystko oparte jest na żywym dialogu między postaciami, fałszu nie da się niczym przykryć, a wszystkie artykułowane sceniczne problemy muszą być wypowiedziami precyzyjnymi i najprawdziwszymi. Widać, że Tumidajski, razem aktorkami, próbował szukać jakichś podtekstów, a także znajdować motywacje dla zachowań bohaterek, które wyszłyby poza czystą oczywistość czy jednoznaczność. Nie jest to wcale takie proste, bo niekiedy mówi się, nie raz i nie dwa, o najbardziej prostych i banalnych rzeczach, które na dramaturgię spektaklu żadnego wpływu mieć nie mogą i nie przekładają się na nasze dzisiejsze lęki i nastroje. Nie potęgują konfliktu, rozgrywającego się między pragnieniem utrzymania i rozwijania niezależnej, wolnej czy też niczym nie skrępowanej jednostki, a próbami podporządkowania się obowiązującym w środowisku normom moralno-obyczajowym. Zresztą banał i codzienność osiągają tutaj swoje apogeum. Henley pokazuje nam tylko ludzkie dramaty w życiu, a nie tego życia istotę. I to nie pozwala aktorkom wyjść poza realistyczną prawdę i konwencjonalność, bo zwyczajnie tekst im takich możliwości nie daje. Zresztą tu głównie chodzi o opowiedzenie historii, a nie o sam teatr. Dlatego w tym przedstawieniu zarówno reżyser, jak i scenograf musieli stworzyć sprzyjające warunki, by mogli w nim zaistnieć aktorzy. I tak też się stało, choć trudno pozbyć się wrażenia, że problemy bohaterek pozostają zawieszone w próżni. Choć wiadomo, że akcja dzieje się w latach siedemdziesiątych, w peryferyjnym amerykańskim miasteczku, zabłąkanym gdzieś nad Missisipi. Tumidajski nie stara się o jakieś przerysowania formalne, nie szuka też groteskowych naddatków w inkrustowaniu czystego realizmu, ani publicystycznych aluzji. Jaka więc może być siła rażenia takiego przedstawienia? No, raczej niewielka. Choć trudno nie docenić aktorek, które z ogromnym poświęceniem i emocjonalnym zaangażowaniem wchodzą w skórę swoich bohaterek.

Na szczególną uwagę zasługuje Lenny Moniki Krzywkowskiej, która przez ponad dwie godziny skupia na sobie uwagę widowni. Zmienia nastroje, stosunek do okoliczności, w jakich musi się odnaleźć. Sam materiał jest niestety dość banalny, płaski i grzęźnie w przyziemności. Tyle że Krzywkowska potrafi z niego wycisnąć wszystkie soki, umiejętnie i z niezwykłym oddaniem powściąga namiętności, ale też walczy o siebie, o swoje życie rodzinne wśród ludzkiej obojętności czy niezrozumienia najbliższych. I jest w tej szarpaninie nadziei, bezradności, samotności, smutku i radości jakiś rodzaj harmonijnego zespolenia, który działa przejmująco. Każe ciepło i z empatią spoglądać na jej wszystkie kompleksy.

Podobne tony można również odnaleźć w roli Moniki Kwiatkowskiej, której Becky, po usiłowaniu zabicia męża, pragnie odmienić swoje dotychczasowe życie. Jest jeszcze Katarzyna Dąbrowska w roli Meg, która przybędzie z Hollywood, gdzie bez powodzenia próbuje zrobić karierę jako piosenkarka i aktorka. Spotkanie trzech sióstr to przede wszystkim rozmowy i wspomnienia. To ekspozycja ich osobistych dramatów zdeterminowanych niespełnieniem, samotnością, brakiem zrozumienia, poczuciem pustki czy życiowej bylejakości. Może to i brzmi obiecująco, tyle że Henley to nie Czechow. Zderzenie tego, co mało istotne, banalne i trywialne z prawdziwymi dramatami jest w "Zbrodniach serca" zdecydowanie przegadane i dzisiaj już tchnące ramotą. I stąd może teatr opuszczamy jednak z poczuciem niespełnionej satysfakcji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji