Artykuły

Pragnienie śmierci

"Bracia Karamazow" Fiodora Dostojewskiego w reż. Stanisława Melskiego w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Was.

W "Braciach Karamazow", powieści napisanej u schyłku życia, konserwatywny pisarz pomimo jasnego stanowiska ideologicznego uniknął jednostronności w kreowaniu bohaterów. Szarpani wewnętrznymi konfliktami, pełni duchowych rozterek i nierozwiązywalnych sprzeczności stanowią doskonały materiał dla teatru. Psychologiczne subtelności zapewne lepiej byłyby widoczne w kameralnej odsłonie, blisko widza, jednak nawet w rozległych przestrzeniach sceny im. Grzegorzewskiego przy ul. Zapolskiej miały szansę zaistnieć. Niestety, dostaliśmy skreślony grubą kreską pastisz dramatu. Zdarzyło się coś, czego można było uniknąć, gdyby wczytać się i zrozumieć literacki oryginał. Tymczasem groteskowa przesada w grze i charakteryzacja, która sprawiła, że tragiczne postaci okazały się piękne jak z hollywoodzkiej produkcji, zabiła ducha tragedii. Stanisław Melski zdolnych aktorów wyprowadził na manowce. Zamiast herosów zobaczyliśmy papierowe ludziki niczym z komiksu.

Zacznijmy jednak od tego, co w przedstawieniu było dobre. Niewątpliwie wykorzystane zostały możliwości głębokiej i szerokiej sceny. Skracanie jej za pomocą już to przezroczystych zasłon, już to stalowych kurtyn, wchodzenie i schodzenie przez aktorów z widowni, ustawienie części grających praktycznie na widowni (scena sądu), wreszcie wydobywanie przestrzeni z ciemności za pomocą światła - wszystko to świadczyło o sprawności warsztatowej. Oszczędna scenografia, jeśli nie liczyć ołtarza z ikonami w głębi, dobrze pasowała do psychologicznego dramatu. Z pewnością mogły, przynajmniej same w sobie, podobać się kostiumy imitujące te z epoki. Zamysłem reżysera było zapewne zagranie Dostojewskiego fabularnie i historycznie w proporcji jeden do jednego. Nie ujrzeliśmy zatem żadnych współczesnych rekwizytów, raczej nie usłyszeliśmy żadnych aluzji do współczesności (choć kwestia "Błogosławionie łono, które cię nosiło i sutki, które cię karmiły" budzi skojarzenie z transparentem zwolenniczek pewnego prominentnego polityka, stanowiącym później treść internetowego memu), żadnej aktualizacji literackiego źródła ani wariacji na jego temat. Tak konserwatywny teatr potrzebował jednak siły scenicznego przekazu, aby się obronić. Tej niestety zabrakło.

Centralną postacią pierwszej części przedstawienia był Fiodor Karamazow (Dariusz Bereski). Energia i gwałtowność, którą epatował, w połączeniu z przesadną ekspresją uczyniły z niego postać wręcz groteskową. Zamiast człowieka skłóconego ze sobą i pełnego poczucia winy, a więc postaci tragicznej, dostaliśmy antypatycznego błazna. Gdy Dostojewski kazał mu pytać syna: "Jest Bóg czy go nie ma? Ale mów prawdę" lub prosić "Zabierz mi butelkę", raczej nie robił tego dla komediowego efektu. Rozumiem, że można chcieć ośmieszyć arcydzieło, jednak czy naprawdę taka była intencja twórców spektaklu?

Wśród innych nieudanych scen w pamięć zapadła slapstickowa scena między kobietami z całowaniem rączek. Jakże bardzo trzeba nie rozumieć "rosyjskiej duszy", aby tak płytko i krzykliwie ją poprowadzić. Zresztą nawet i te bardziej naturalne, nie wymagające wyczucia kulturowej specyfiki sceny pozostawiały sporo do życzenia. Owszem, przyjemnie się oglądało taniec Mitii z Gruszeńką przy ludowym akompaniamencie, jednak to nie był ten moment w ich wzajemnych relacjach, w którym doświadczyliby aż tyle radości.

Sposób poprowadzenia aktorów był zasadniczym mankamentem spektaklu. Przesadne i dziwaczne kreacje chwilami czyniły całość trudną do zrozumienia. Już w pierwszej scenie Dymitr (Dawid Olszowy) "drobił kroczkami", zaś na przestrzeni całego przedstawienia Lizawieta (Alicja Baran) - jedna z ciekawszych bohaterek powieści - zagrana została w konwencji oscylującej między chorą psychicznie a, jak określiła Ela, postacią z "Tymoteusza Rymcimci". Nie był przekonujący także starzec Zosima (Marcin Rogoziński), który zamiast epatować spokojem i mądrością dostosował się do gorączkowej konwencji wprowadzonej przez gości klasztoru. Na korzyść wyróżniła się dobrze obsadzona w roli zatroskanej matki Monika Bolly i zachowujący wstrzemięźliwość w ekspresji Błażej Michalski w roli Aloszy.

Druga część, po śmierci Fiodora Karamazowa, była nieco lepsza. Zejście tej ekspansywnej i nachalnej postaci ze sceny pozostawiło trochę przestrzeni grze pozostałych. Chęć dopowiedzenia historii do końca sprawiła jednak, że zabrakło chwil wyciszenia, milczenia, zawahania, które przecież w kluczowych momentach zdarzają się między ludźmi.

Spektakl zawiódł także w warstwie akustycznej. Niemal brak było muzyki czy innych odgłosów. Ożywienie, choć na krótko, wniosły miniwystępy aktorów na skrzypcach, gitarze czy popisy wokalne. Głos z głośnika komentował coś od czasu do czasu, a nawet odczytał list miłosny Liz do Aloszy, urozmaicając nieco sposób podawania tekstu. Jednak dominowały potoki słów, w tym monologi na tematy poboczne, chwilami nieznośnie męczące. Ponad trzy godziny niemal nieustannego tokowania i wymian bez większego różnicowania tempa, dawało efekt zmęczenia, niechęci i stopniowego upadku wiary w wartość oryginału. Zaprezentowanie absurdalnych prawniczych wywodów, w tym adwokata uznającego winę swojego klienta, w scenie sądu przypomniało zresztą, jak nierównym dziełem są "Bracia Karamazow".

Jeżeli coś się mogło tamtego wieczoru podobać, to pewne przenikliwe, a chwilami po prostu błyskotliwe kwestie z Dostojewskiego, przywodzące na myśl dawną przyjemność lektury: "Kocha go pani za to, że panią upokarza" (Iwan do Katarzyny Iwanownej), "Niech Pan się wszystkiego wyrzeknie, zwłaszcza kobiet"(pani Chachłakow do Dymitra), "Miał pan pragnienie śmierci ojca" (Smierdiakow do Iwana), "Nie cierpię proroków i epileptyków, a zwłaszcza posłańców od Boga", "Zakochany jak kot", czy skarga Diabła: "Odmawia mi się najlepszych uczuć, wdzięczności, tylko ze względu na moją pozycję społeczną".

Niedostatkiem przedstawienia było jego narracyjne przeładowanie. Przy dużej częstotliwości miłosnych wyznań i zapytań, przebaczeń i nieprzebaczeń, poniżeń i obwinień, padnięć na kolana i ucałowań w usta, w dodatku podawanych w szparkim tempie, spektakl chwilami ocierał się o farsę. Przecież tego rodzaju akty komunikacyjne nie mogą następować w rytmie katarynkowym, wystrzeliwane niczym ziarna przez maszynę do łuskania grochu. Może warto było zrezygnować z części teksu, choćby z rozważań ontologicznych czy społeczno-politycznych, by skupić się na interpersonalnej stronie powieści? Przecież adaptacja obszernej prozy polega między innymi na tym, aby wydestylować z niej czystą dramatyczność, zwłaszcza gdy w spektaklu opowiadane są wszystkie najważniejsze zdarzenia związane z miłością i zbrodnią.

Ostatnia trącąca kiczem scena z odchodzącym w towarzystwie anioła głównym bohaterem przywiodła na myśl sztampowe zakończenie starych amerykańskich filmów. W pewnym sensie stanowiła dobre podsumowanie spektaklu, który nie pokazał złożoności bohaterów, nie dał wiarygodnego świadectwa konfliktom, jakich doświadczali, nie wzbudził emocji. Można mieć tylko nadzieję, że uczniowie szkół nie będą kierowani na tę inscenizację. Jeżeli jednak nadzieja ta okaże się płonna, młodzi ludzie zapewne zostaną artystycznie skrzywdzeni, gdyż Dostojewski na scenie wyda im się niezrozumiały i nudny.

Jarosław Klebaniuk - psycholog społeczny, adiunkt w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, członek redakcji czasopisma naukowego "Social Psychological Bulletin (Psychologia Społeczna)". Prozę publikował w: "Akcencie", "Frazie", "Kresach" i "Lampie". Recenzje teatralne pisze od 2010 roku, od 2016. - dla wortalu "Teatr dla Was".

autor tekstu: Jarosław Klebaniuk

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji