Artykuły

Michał Majnicz: Dzwonili z "Korony Królów", ale uciąłem temat

- Na czarnym proteście byłem, stałem na Rynku razem z kobietami. Unikam jednak publicznych wypowiedzi na temat sytuacji politycznej w Polsce. Na forum publicznym pada już tyle mocnych słów, że nie wiem, czy potrzebne są kolejne - mówi Michał Majnicz, aktor Starego Teatru w Krakowie.

Małgorzata Skworońska, Michał Olszewski: Czuje się pan aktorem politycznym? Michał Majnicz: Nie. A powinienem? Ostatnie lata to ciąg ról, które tak właśnie pozwalają pana nazwać. W "Bitwie warszawskiej" w Starym Teatrze jest pan Piłsudskim, w "Bolesławie Śmiałym" na scenie MOS-u królem - mordercą, w "Karierze Arturo Ui" w Słowackim, gdzie również gra pan główną rolę, wchodzi pan na scenę jako pospolity rzezimieszek, a schodzi z niej jako polityk. W każdej z tych ról przechodzi pan metamorfozę - od człowieka niezdecydowanego, roztargnionego, niepewnego, do lidera, tyrana, mordercy. To nie są polityczne opowieści o władzy? - "Karierę Arturo Ui" Brechta wyreżyserował Remigiusz Brzyk, który należy do twórców unikających dosłowności.

W tym spektaklu, opowiadającym historię przejścia drobnego gangstera do polityka, nie ma przecież dobitnych znaków, które świadczyłyby o tym, że czerpiemy z rzeczywistości tu i teraz. Ja właśnie tak rozumiem teatr. Ale inną sprawą jest to, z czym widz wychodzi ze spektaklu. Jeśli znajduje analogie ze światem współczesnym, nie ma lepszej recenzji.

Zagrałby pan K. u Strzępki i Demirskiego?

- Akurat Monika i Paweł bardzo mocno siedzą w polityce. Kiedy pracowaliśmy nad "Bitwą warszawską", wiedzą rzucali jak z rękawa.

Być Piłsudskim w Krakowie chyba nie jest łatwo?

- Kiedy się dowiedziałem, że w "Bitwie..." mam grać Marszałka, złapałem się za głowę. Facet ma tu pomniki, kopiec... Ludzie traktują go jak boga, a jeśli za tekst zabiera się Demirski, będzie ściąganie z piedestału. Paweł odciąża postaci, nadaje im przeciwwagę. Wcześniej ludzie myśleli: przecież nie wypada, bo to bohater narodowy. Ale Demirski nie ma kompleksów, jego bohaterowie są ludzcy. Taki jest też Piłsudski w tym spektaklu.

Ciągle śpi albo leży w łóżku. Albo się waha.

- To jest ludzki wymiar tej postaci. Zresztą też tak mam, gdy jestem zestresowany: musi być drzemka, przynajmniej 20-minutowa. Człowiek miał na głowie całą Polskę, czuł presję narodu, brał na siebie potężną odpowiedzialność. Czy to oznacza, że nie miał prawa do snu?

Uciekłeś od odpowiedzi na pytanie, czy zagrałbyś Kaczyńskiego?

- Jestem mistrzem gdybania, ale z tego nigdy nic nie wychodzi. W jednej akcji gdybania prawie byłem Wałęsą. To były czasy, gdy Wajda przymierzał się do nakręcenia filmu o Lechu. Zdaje się "Przekrój" przeprowadził ankietę wśród twórców, kto powinien zagrać przywódcę Solidarności. O odpowiedź poprosili też m.in. Janka Klatę, a on bez zawahania się stwierdził, że widzi mnie w tej roli. Usłyszeć coś takiego to fantastyczne przeżycie. Tyle że Wajda nie zadzwonił.

Bezpieczniej jest zagrać króla, choćby w "Bolesławie Śmiałym", niż współczesnego polityka?

- Śmiały nie jest bezpieczną rolą. Maria Janion mówi o zapętlonej historii i polskim fatum, że od czasów chrztu popełniamy te same błędy. W "Bolesławie...", którego wyreżyserował Paweł Świątek, przenosimy się w czasie, ale wciąż chodzi o aktualne stosunki państwo - Kościół. Ten ostatni przecież mocno wbija się w politykę. Sam tekst sztuki jest językowo trudny, do tego dochodzi konwencja spektaklu: całą historię trzeba było skrócić, to wręcz teledysk o biskupie i królu, który biskupa zabija.

Chowa się pan za swoimi rolami?

- Nie. Na czarnym proteście byłem, stałem na Rynku razem z kobietami. Unikam jednak publicznych wypowiedzi na temat sytuacji politycznej w Polsce. Na forum publicznym pada już tyle mocnych słów, że nie wiem, czy potrzebne są kolejne. Mam hejtować ludzi, z którymi się nie zgadzam? Dla mnie to nic innego jak publiczne zabijanie.

Czuje pan, stojąc na scenie i grając Piłsudskiego, Bolesława Śmiałego czy Artura Ui, że myśli widzów krążą nie wokół faktu historycznego, ale wokół współczesności?

- Jeśli tak jest, to znaczy, że do teatru przychodzą ludzie, którzy mają wrażliwość podobną do mnie. Hura, jest nas więcej! Tylko nic na siłę, bo to teatr. Albo ktoś załapie, albo nie.

Nastawienie publiczności zmieniło się jednak ze zwykłego odbioru na bardziej publicystyczny. To widać po reakcjach widzów, gdy śmieją się, słysząc choćby cień politycznej aluzji.

- Nie pierwszy raz mnie to spotyka. Takich momentów, gdy otarłem się o teatr, jakby to powiedział Hübner, "wtrącający się", było kilka. Zaraz po szkole teatralnej wylądowałem w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Z Mają Kleczewską robiliśmy tam "Makbeta". Premiera zbiegła się z wybuchem afery paliwowej, w którą umoczeni byli politycy z PO. Jeden z recenzentów dał spektaklowi sześć gwiazdek, przyznając, że wcześniej tego nie robił, ale w tym przypadku zrobi wyjątek. Dlaczego? Bo wylewająca się ze sceny historia tak bardzo przypominała rzeczywistość. Okazało się, że zrobiliśmy spektakl o mafii. Majka nie grzebała wcześniej w polityce, zajmowała się człowiekiem, lękiem przed utratą władzy i makabrycznymi gestami, do których jest zdolny człowiek w obronie swojej pozycji. Nasz "Makbet" opowiadał o tym, że ludziom na wysokich stanowiskach nieustannie towarzyszy strach. Gdybyśmy chcieli wykorzystać lokalną sytuację, pewnie wyszłoby topornie.

Po Opolu był Wrocław.

- Tam też zdarzały się spektakle, które wtrącały się w rzeczywistość. Nie tyle polityczną, co społeczną. Kiedy dostaję rolę, nie zaczynam od pytania, czy tekst pasuje do rzeczywistości, czy nie. We Wrocławiu ze Strzępką i Demirskim robiliśmy "Tęczową trybunę", historię o gejach, którzy przed Euro walczą o swoje miejsce na stadionie. Monika powiedziała do mnie: rozejrzyj się, geje w tym kraju mają przejebane. Rozejrzałem się. Niby mam znajomych gejów, ale wcześniej nie zastanawiałem się nad ich sytuacją. A tu okazuje się, że czegokolwiek nie próbowaliby zrobić, trafiają na ścianę.

Dla nas punktem zwrotnym w teatrze, który się wtrąca, jest "Wróg ludu". Spektakl Klaty z 2015 r. ogląda się dziś inaczej. Nabrał mocy.

- Nagle okazało się, że sztuka, która ma swoje lata, żyje. Historia Ibsenowskiego miasteczka i odważnego lekarza, który opowiada o zatrutej wodzie, staje się aktualną opowieścią choćby o krakowskim smogu.

Juliusz Chrząstowski, który gra w tej sztuce główną rolę, w wywiadzie dla "Wyborczej" opowiadał, że inspiracje do swojego dialogu z publicznością czerpie z gazet, zmieniając prawie za każdym razem tekst.

- Klata jest genialnym obserwatorem. Nie było mnie przy rozmowach Julka z Jankiem, ale ta improwizacja ma jedno słowo klucz: spotkanie z mieszkańcami, kiedy aktor mówi do widzów, musi być żywe. Chrząstowski to świetnie robi. Obserwuję go przed spektaklami: jest spięty i pobudzony. Widać, jaką pracę wykonał, żeby się przygotować.

Gra pan w tej sztuce dziennikarza. Bliska nam postać.

- To drugoplanowa rola. Gram miotającego się redaktora Hovstada... Ciekawe, nie wierzyłem, że dożyję takich czasów.

Jakich?

- Takich, że będą gazety, które opisują Polskę moim zdaniem nieistniejącą... Ale wracając do mojej postaci: już nieraz chciałem jako redaktor Hovstad powiedzieć szantażującemu go burmistrzowi, żeby się w dupę pocałował.

Powiedział pan?

- Moja postać jest odpowiedzialna. Każdy ma swoje sumienie, ale każdy też wie, a przynajmniej powinien mieć pojęcie o konsekwencjach swoich decyzji. Ciekawa sytuacja dla aktora, bo to jest taki moment, że właściwie wypada przestać grać. Problem jest autentyczny i być może kiedyś będę musiał go rozwiązać. Nie jako redaktor, ale jako Michał Majnicz.

Z "Wrogiem ludu" byliście w Chinach. Jak tam odebrano spektakl? Publicystycznie?

- Do dziś nie potrafię zrozumieć, co tam się właściwie wydarzyło. Było tak: po spektaklu zaprowadzono nas do sali bankietowej, złocenia, ogromne żyrandole, lustra i ustawiono na podeście. Przed nami las głów, umówmy się: dla nas jednak dość jednakowych. Czuliśmy się jak małpki w zoo. Wrażenie ściany było nie do odparcia. I nagle padają pytania z sali. Takie, że nam buty spadły. Wstał chłopak, prawdopodobnie student tamtejszej filmówki, i pyta Pawła Kruszelnickiego, który gra Morten Killa, o szybę. Ta szyba jest zamglona, brudna, a on ją przeciera, jakby chciał dojrzeć, co się za nią kryje. I ten młody Chińczyk pyta: dlaczego, skoro chce zobaczyć, co jest za szybą, po prostu jej nie rozbije. Okazało się, że oni - mimo cenzury i rządowej propagandy - doskonale wiedzą, o co chodzi i zdają sobie sprawę z tego, w jakim kraju żyją. Ich wrażliwość nas zaskoczyła.

Teatr polityczny bywa ryzykowny. Szybko się starzeje, a czasem potrafi zmienić w groteskę. Nie występował pan w "Masarze", ale oglądał ją z widowni. Dobry tekst, świetni aktorzy, a jednocześnie dziwaczny, niezamierzony efekt parodii, kiedy słyszymy teksty o złym Putinie, przeciwko któremu musi zjednoczyć się Europa.

- Uważam, że to, co reżyser zrobił ze sztuką, jest skandalem. Miało nie być hejtu, więc, powiem tylko, że mści się to, przed czym aktorzy przestrzegali od dawna: brak kompetencji, które są niezbędne do reżyserowania i zarządzania w tak ważnym miejscu jak scena narodowa.

Wróćmy do "Arturo Ui". Szkoda, że pan nie widział min części widzów na premierze. Zamieniliście się z nami miejscami: widzowie weszli na scenę, aktorzy zasiedli w loży. To rewolucja w statecznym teatrze.

- Premiera "Kariery Arturo Ui" była tak naprawdę pierwszą próbą generalną. Remigiusz Brzyk dokonuje zmian po każdym spektaklu, przychodzi, ogląda, zmienia niektóre elementy. Ta sztuka jest jak dziecko, dorasta i się zmienia. Ja to uwielbiam. Wiem, że to brzmi jak zachwalanie własnej twórczości, ale zachęcam, żeby przyjść do teatru jeszcze raz i zobaczyć, jak zmieniła się "Kariera".

Zderzył się pan w Słowackim z mieszczańską publicznością? Wcześniej dominowała tam spokojna, bezpieczna klasyka.

- To ciekawe, ale ja nie pamiętam, kiedy byłem tam jako widz, jakoś mnie w stronę Słowackiego nie ciągnęło. Pamiętam za to, co poczułem, kiedy pierwszy raz stanąłem na scenie. Ja się po prostu przeraziłem tym pluszem, tymi zdobieniami, tymi lożami - nie jestem jako aktor przyzwyczajony do występowania w takich okolicznościach. Remigiusz poradził mi, żeby patrzył na widza, miał z nim kontakt. W którymś momencie zapytałem sam siebie: dlaczego myślisz o widowni tak negatywnie? Dlaczego nie chcesz dać jej szansy? Otwórz się, a wtedy i widz się otworzy. Wydaje mi się, że zadziałało. A na pewno widownia słucha. Teraz inaczej patrzę na panie w pięknych kreacjach, na panów w smokingach i pod muchą. To przecież piękne, że widz traktuje teatr jako coś odświętnego. A jeśli jeszcze uda mi się wciągnąć go na chwilę w opowieść, żeby zapomniał o muszce i smokingu, to mówię sobie: kurde, udało się. I jestem dumny.

Mówi pan o "Karierze Arturo Ui" ze szczególnym przejęciem. Dlatego, że emocje jeszcze nie opadły, czy dlatego, że ta sztuka ma dla pana szczególne znaczenie?

- Z obu powodów. Po pierwsze: sztuka jest świeża. Po drugie: jako młody chłopak byłem zafascynowany Tadeuszem Łomnickim, który pokazał, jak Ui przeistacza się w Hitlera. Widziałem legendarnego Martina Wuttke, który gra tę rolę od lat. Pamiętam, jak mierzył się z tą postacią Krzysztof Globisz. Inaczej mówiąc: nie wiedziałem, czy jestem już gotowy, czy jestem wystarczająco dobry, żeby mierzyć się ze swoimi mistrzami. Remik Brzyk uznał, że to jest ten czas. I cieszę się, że mnie przekonał, bo dawno nie byłem tak zadowolony z wyniku swojej pracy. Może w końcu dojrzałem, żeby choć raz być zadowolonym z tego, co robię.

A jak przyjął pana zespół? Zderzył się pan w Słowackim z innym rodzajem aktorstwa?

- Mam komfortową sytuację, bo cały spektakl jest grany pode mnie, ale dla zespołu to nie musiała być łatwa sytuacja. Przychodzi aktor z konkurencyjnego teatru i dostaje główną rolę - aktorzy, którzy grają tam od lat, mogli mieć z tym kłopot. Na szczęście znaleźliśmy wspólny język.

Należy pan do coraz rzadszego gatunku aktora skoncentrowanego wyłącznie na teatrze. To świadomy wybór czy film pana po prostu nie lubi?

- Oddałbym wszystko, a przynajmniej dużo, żeby dostać się do fajnego filmu, ale jakoś nie mam szczęścia. Rok temu mieliśmy zacząć zdjęcia do bardzo dobrego scenariusza, ale do kin wszedł bardzo podobny film amerykański i projekt trzeba było odłożyć. Miałem grać w serialu "Kruk" i też nie wyszło. A ostatnio dzwonili z "Korony Królów".

Kogo miałby pan tam zagrać? Bolesława Śmiałego?

- Nie wiem, ale coś mi podpowiedziało, żeby temat uciąć.

Widział pan chociaż jeden odcinek?

- Nie mam telewizora od jakichś ośmiu lat. Czekam więc cierpliwie na dobry scenariusz, choć zdaję sobie sprawę, że przy moim napiętym do granic możliwości kalendarzu umawianie się na jakiekolwiek terminy może być trudne. Staram się za to dużo grać w krótkich metrażach, żeby podpatrzeć, co młodzi, jeszcze nieznani twórcy, mają w głowach. Trzeba dawać im szansę.

Czym różnią się młodzi aktorzy od Michała Majnicza sprzed 20 lat?

- Byłem zahukany i spięty. Pochodzę z małego śląskiego osiedla w Tarnowskich Górach, miałem kompleks niższości. Jak miałem grać dyplomy z Trelą i Stuhrem, nie spałem po nocach. A teraz patrzę na mojego młodego kolegę Bartka Bielenię i zazdroszczę mu swobody, jakiej nie zaznałem: w szkole teatralnej miał indywidualny tok nauczania, jeździł po świecie, zdobywał doświadczenia. Wydaje mi się, że tacy są też studenci szkół teatralnych: sprawiają wrażenie wyluzowanych.

Wspomina pan Śląsk. Może to śląski etos pracy sprawia, że pracuje pan tak intensywnie?

- Ja bym powiedział, że raczej łut szczęścia, za który jestem losowi bardzo wdzięczny. Mam pracę i na dodatek pracuję z ludźmi, z którymi świetnie się czuję. A przecież mógłbym w tej chwili ciągle być w Teatrze Polskim we Wrocławiu, patrząc na ruiny, jakie z niego zostały.

Zagrał pan górnika w "Triumfie woli" Strzępki i Demirskiego. I był to jedyny w ostatnich latach spektakl, w którym miał pan rolę człowieka mimo wszystko szczęśliwego.

- Ech, miało być więcej. Pawłowi trudno pisało się ten tekst, więc podsunąłem mu wątek górnika, który za pieniądze z odprawy wybiera się w podróż życia do Indii. Na początku miałem grać kogo innego, ale spotkałem się z Demirskim i powiedziałem mu, że bardzo chciałbym się podzielić moją śląskością z widzami. Ja nawet pracę magisterską pisałem z filmów Kutza. Jesteśmy takim narodem, który uwielbia narzekać i opowiadać, jak to jest do dupy, więc pomyślałem, że fajnie byłoby przesterować się choć na chwilę i znaleźć w głowie stację, która będzie zbierała dobre informacje. Ale i tak mam niedosyt, bo ja chciałem i scenę, i widzów po prostu Śląskiem zalać. Cieszy mnie, kiedy słyszę, że ta historia się przebija.

Śląsk zbudował pana jako aktora?

- Pierunie, ten Ślunsk do dzisiaj siedzi wy mnie, bo jo godom, a jak więcej czasu tam spędzę, to mam ochotę już zostać w tej gwarze. Ślązacy mają serce. Na zewnątrz są twardzi, niedostępni, ale ja wiem, że w środku mają w sobie dobroć, szczerość, prostolinijność. To są cechy, o które w dzisiejszych czasach trzeba bardzo dbać.

Mówi pan jak patriota lokalny.

- Jestem bardzo ostrożny, jeśli chodzi o takie etykiety. Widziałem niedawno zdjęcia body dla niemowlaków z napisem "Bóg, Honor, Ojczyzna". Ja z taką nachalną, na pokaz, wersją patriotyzmu nie chcę mieć nic wspólnego, czy to będzie polskie, czy śląskie. Jeśli chodzi o patriotyzm lokalny, to bardziej interesuje mnie kwestia zieleni w Krakowie. Miasto nie ma czym oddychać i trzeba zrobić wszystko, żeby ten trend się odwrócił.

Jak Ślązak odnalazł się w Krakowie? Nie denerwuje pana wsobność tego miasta?

- Zatoczyłem koło. Studiowałem w Krakowie, potem były Opole i Wrocław. Na studiach martwiłem się przede wszystkim, za co przeżyć kolejny dzień. Wynajmowałem z kumplem pokój, spaliśmy w jednym łóżku, obiady w stołówce ratowały sytuację. Jak widać - przetrwałem. Jeśli zaś chodzi o wsobność: pięknie, że o to pytacie. Dawno temu nie dostałem pracy w Teatrze Słowackiego przez to, że nie byłem z Krakowa. To arcyzabawna historia. Poszedłem porozmawiać z dyrektorem...

Orzechowskim?

- Mniejsza o nazwisko. W każdym razie usłyszałem pytanie, skąd są moi rodzice i czym się zajmują. Odpowiedziałem więc, że to chyba nie ma znaczenia, bo przecież mam ręce oraz nogi sprawne i potrafię zarobić na utrzymanie. Usłyszałem w odpowiedzi, że to jest właśnie ważne, bo przecież to taki, a nie inny teatr. Angażu nie dostałem, ale krzywda mnie, jak widać, nie spotkała: wróciłem po latach i już na zupełnie innych warunkach.

A może to z Tarnowskich Gór przywiózł pan autoironię? Podobno Ślązacy potrafią śmiać się z siebie. W "Triumfie woli" grany przez pana górnik wywołuje jednocześnie wzruszenie i śmiech. Piłsudski jest nie tylko wodzem, ale również safandułą. Zagrał pan wiele poważnych ról politycznych, ale jednocześnie nasycił je pan ładunkiem ironii.

- Wolę wierzyć, że to po prostu cecha charakteru. Polacy traktują się zbyt poważnie, nie potrafią spojrzeć w lustro z przymrużonym okiem... A przecież są momenty, kiedy nic innego nie pozostaje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji