Artykuły

Gra w nacjonalizm

"Pożar Reichstagu" Tadeusza Gieruta i Romana Ściślaka w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Pisze Maja Ignasiak w Tygodniku Koszalińskim Miasto.

Ten spektakl bawi się czasoprzestrzenią. Z jednej strony ukazuje w ten sposób, że jego temat jest ponadczasowy, a problem nierozwiązany. Z drugiej - że to tylko teatr...

Zaczyna się obiecująco. Reżyserka Katarzyna Szyngiera z promiennym uśmiechem wchodzi na scenę. Zapowiada swoje dzieło, stosując ciekawy zabieg: jej postać milczy. Słowa artykułują za to kilkudziesięciokrotnie powiększone usta, wyświetlone na leżącej obok białej kuli. Scenografia i efekty wizualne to niewątpliwe pozytywy spektaklu. Scenografka Agata Baumgardt i twórca efektów Marek Kozakiewicz od geometrycznej prostoty obrazu, pozostawiającej wręcz lekki niedosyt, przechodzą nagle do skończenie (a z pewnością zamierzenie) kiczowatej sekwencji samego tytułowego pożaru. Atutem jest też muzyka Jacka Sotomskiego. Muzyka na żywo w wykonaniu pianisty, jak to w niemym kinie bywało. Co więcej, pianistą jest utalentowany, ledwie szesnastoletni Krystian Mydłowski z Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych w Koszalinie. "Robi" mroczny, niepokojący klimat, jakiego nie powstydziłby się przedwojenny taper.

Na wstępie reżyserka cytuje opis, jaki na temat napisanej w połowie lat trzydziestych ubiegłego wieku sztuki "Pożar Reichstagu" wystosowali sami jej autorzy. Otóż, nie jest ona, "jakby się to pozornie wydawało, wydaniem sądu, gdyż do tego prawa rościć sobie nie możemy, ale jedynie scenicznym ujęciem - może scenicznym reportażem - całokształtu zjawiska i wytworzonych wokół niego poglądów. Pozwolimy sobie wyrazić nadzieję, że konstrukcja naszej sztuki ułatwi publiczności zorjentowanie się w niektórych zagadnieniach politycznych, czego nie może dać publicystyka polityczna, nie zawsze dla szerszych warstw dostępna" - tak napisali Tadeusz Gierut i Roman Ściślak. Gdyby żyli z osiemdziesiąt lat później, zapewne równie bezpiecznym wstępem otoczyliby sztukę polityczną, której akcja dzieje się dziś. Dlatego reżyserka... zaprasza autorów na scenę. Więc oni wchodzą, kłaniają się i, jak to w takich sytuacjach przyjęte, oddają głos aktorom.

Aktorzy grają... aktorów. Aktorów - amatorów. Reżyserka zaznacza ten fakt cienką kreską. Nie od razu staje się jasne, dlaczego tempo kuleje, aktorka czyta didaskalia, inna zapomina tekst Po pierwszej scenie wiadomo, że sztuka jest kiepska. Tylko amatorska grupa, i to bez doświadczenia, mogła chcieć ją wystawić. Hitler jawi się bezwolną pacynką w rękach Geringa, który "nienawidzi parlamentaryzmu". Dlaczego nienawidzi? Bo tak. Gering jest stary, chory, cierpiący i niewątpliwie szalony. Hitler - wrażliwy, choć niezbyt lotny, jak uczeń z pierwszej ławki. Ich ponure knowania rozbija co rusz zachowanie fertycznej pokojówki. Tekstu po ingerencji Katarzyny Szyngiery i dramaturga Tomasza Węgorzewskiego zostało niewiele, a i z wykonawców wciąż wychodzi ich profesjonalizm. Robi się prawdziwie. I tak do przejmującego finału pierwszego aktu, który jest serią wysmakowanych obrazów filmowych.

Któż nie zna dyskusji, w których najwięcej mówi ten, kto ma najmniej do powiedzenia? Taką właśnie dyskusję w skali 1 : 1 podsuwa widzowi Katarzyna Szyngiera jako drugi akt swojego "Pożaru Reichstagu". Tytuł dyskusji jest wypisany (białymi literami rodem z minionego ustroju) na spowitym w purpurę prezydialnym stole: "Co to jest nacjonalizm?". Pytanie to traktują poważnie tylko dwaj chłopcy (w ich rolach Marcin Borchardt i Artur Paczesny) z ugrupowań skrajnej prawicy. Tylko oni, nieśmiało jakby i z niewiarą, że zostaną zrozumiani, szukają na nie odpowiedzi. Pozostali nawet nie chcą się odzywać bez wywoływania. Podobno rekonstruują autentyczną debatę, która odbyła się na Uniwersytecie w Rzeszowie trzy tygodnie przed koszalińską prapremierą "Pożaru Reichstagu". Niektórzy z jej dyskutantów nie zgodzili się na przedstawienie ich na scenie pod prawdziwymi nazwiskami. Wśród tych, którzy się zgodzili, są Krystyna Duniec, Marek Beylin i... Katarzyna Szyngiera (w jej roli Dominika Mrozowska).

Dyskusja staje się nieznośnie długa. Może nużyć widza, który śledzi jej treść. Ten, który zamiast treści śledzi formę, będzie się wybornie bawił cienkim pastiszem, jaki z granych przez siebie postaci robią aktorzy, szczególnie Jacek Zdrojewski jako Marek Beylin i Beata Niedziela, która każdym zdaniem - ba, nawet cmoknięciem czy przechyleniem głowy - wyraża postawę: "Jestem dobrze wychowana, ale powiem, bo tu nie można milczeć"... i nie wnosi literalnie nic. Upaja się własną przemową, nie próbując skonstruować odpowiedzi na pytanie, pod którym debata ma się toczyć. Bo odpowiedzi nie ma. I pewnie tym bardziej nie było jej osiemdziesiąt pięć lat wcześniej, gdy płonął niemiecki parlament.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji