Artykuły

Po co widzom taki prezent?

"Pożar Reichstagu" Tadeusza Gieruta i Romana Ściślaka w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Pisze Joanna Krężelewska w Głosie Koszalińskim.

Po trzech rewelacyjnych produkcjach Bałtyckiego Teatru Dramatycznego: komedii "Mayday", bajce "Wirus Świrus... i cała reszta" i spektaklu muzycznym "Czekamy na sygnał", prezent z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru był, mówiąc krótko i bardzo subtelnie, nietrafiony.

Ze spektaklem "Pożar Reichstagu" jest trochę jak z wystawioną we wrześniu ubiegłego roku "Balladyną". Szumne zapowiedzi nie mają za wiele wspólnego z tym, co zaserwowane zostało widzowi. To trochę, jak ze smakowitymi zdjęciami burgerów, które rozbudzają apetyt i potęgują uczucie rozczarowania, gdy po rozwinięciu papieru widać sprasowaną bułę ze spoconą sałatą i szarym kotletem.

"Pożar Reichstagu" Katarzyny Szyngiery składa się z dwóch części. Jedna to adaptacja dramatu Tadeusza Gieruta i Romana Ściślaka z lat 30. ubiegłego wieku, druga to teatralna rekonstrukcja debaty o nacjonalizmie. Zderzenie intrygujące i obiecujące.

W pierwszej części widzimy możliwy scenariusz zdarzeń, które doprowadziły do podpalenia budynku parlamentu Rzeszy w lutym 1933 roku i jego konsekwencje. O podłożenie ognia oskarżono zatrzymanego na miejscu holenderskiego komunistę Marinusa van der Lubbego oraz prominentnych działaczy partii komunistycznej. Okoliczności zajścia nie zostały do końca wyjaśnione, ale incydent NSDAP wykorzystała do pełnego przejęcia władzy w państwie.

Na scenie widzimy trupę aktorów-amatorów, którzy chcą wystawić "Pożar Reichstagu". Teatr w teatrze jest jednak mało czytelny. W odbiorze bełkotliwy. Adolf ma zdolności przywódcze zużytej gąbki do mycia naczyń, a ministra zagrać mógłby równie dobrze piec kaflowy mojej babci. Warto pamiętać, że tekst dramatu powstał jeszcze przed tym, co Hitler zrobił światu, stąd całość jest osadzona w ramach pobłażliwości dla niego samego i jego otoczenia. Ale i to jest niejasne, a w odbiorze drażni jak piasek w jagodziance na plaży.

Historia pożaru zestawiona jest w drugiej części z niezbyt głośnym wydarzeniem - debatą poświęconą nacjonalizmowi, zorganizowaną przez Objazdowy Uniwersytet Powszechny im. Ireny Krzywickiej na Uniwersytecie Rzeszowskim. Wzięli w niej udział przedstawiciele zarządu Młodzieży Wszechpolskiej i m.in. sama reżyserka. Jak to przełożyła na język sceniczny? Nijak. Przez ponad godzinę słyszymy fragmenty wypowiedzi. Padają słowa często ważne, jednak w tej konstrukcji kompletnie niesłyszane. Nic tu na widza nie oddziałuje. I chyba ktoś to przeczuwał, bo śmiech, o zgrozo, rozbrzmiewa z puszki. A przecież debata mogła być punktem wyjścia. Nie trzeba jej było relacjonować, ale zdecydować się na jakąś formę koncentracji treści, przekazu, by trafić. Gdzie tu potencjał polityczny i publicystyczny?

Po co właściwie ten spektakl? Można wszystko. Z tego założenia wyszła Mandaryna, stając przed mikrofonem. Tak też zdecydowali ludzie, którzy zgłosili się do programu "Hipnoza". Tylko czy zawsze warto?

Czy nie lepiej odpuścić, poszukać innej drogi? Chyba że u podstaw znalezienia drogi jest wcześniejsze zgubienie się...

Plusy? Bardzo ciekawie pomyślana jest scenografia. Trzy kurtyny dają możliwość budowania trzech planów scenicznych. Dobrze zrobione są multimedia. W samym spektaklu były też mocne momenty. To monolog Bartosza Budnego w pierwszej części. Zachwyca się Hitlerem. To mocne i przekonujące. Potem daje widzom w twarz podziękowaniem za to, że nikt mu nie przerwał. Mocne jest też ostatnie wystąpienie zamykające debatę. Ale czy to nie za mało, jak na dwie godziny spektaklu?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji