Artykuły

Księżna w każdym z nas

"Myszy Natalii Mooshaber" Ladislava Fuksa w reż. Marka Mokrowieckiego w Teatrze im. Szaniawskiego w Płocku. Pisze Milena Orłowska w Gazecie Wyborczej - Płock.

To nie była burza oklasków. Niedzielną premierę "Myszy Natalii Mooshaber" publiczność przyjęła dość chłodno. Szkoda, bo spektakl jest odważny i niesie ważne przesłanie. Serce mi pęka, że nie mogę napisać, dlaczego...

Nie mogę, bo zdradziłabym rozwiązanie zagadki, głównej osi dramaturgicznej "Myszy". A zakładam, że zna je niewielu, bo książka Ladislava Fuksa, na podstawie której powstał spektakl Marka Mokrowieckiego, jest w Polsce stosunkowo mało popularna. Nie była także nigdy wcześniej wystawiana na polskich scenach - reżyser, dyrektor płockiego teatru, jest także autorem adaptacji czeskiej powieści.

Opowiem więc tylko o punkcie wyjścia fabuły - główna bohaterka ma na imię Natalia, jest wdową, ma dwoje wyjątkowo podłych dzieci, malutkie mieszkanko i rentę po mężu. Żyje w wymyślonym od początku do końca, niewymienionym z nazwy państwie zarządzanym przez tyrana i despotę (dzieci w szkołach uczą się jego dętego życiorysu, ośmioletnich chłopców torturuje się na przesłuchaniach, a na Księżycu powstaje właśnie więzienie dla tych, którzy "nie są godni, by żyć na Ziemi"). Natalia za darmo pracuje w czymś w rodzaju opieki społecznej - bada sytuację młodych chłopaków, którzy schodzą na złą drogę, a potem zdaje raporty władczej naczelniczce wydziału. Opiekuje się także grobami na cmentarzu. Miała marzenia - chciała prowadzić kiosk, gdzie sprzedawałaby włoską sałatkę, szynkę i lemoniadę. Niestety, nie wyszło...

Natalia dzieli więc czas między badania sytuacji życiowej staczających się chłopców, kolejne upokorzenia, jakich doznaje od swoich okropnych dzieci, i wizyty policji, która raz po raz wpada do jej mieszkania i zadaje tysiące dziwacznych pytań. W kraju tymczasem narasta niepokój, władza despotycznego przewodniczącego zaczyna chwiać się w posadach, na placach gromadzą się ludzie. Wszyscy pytają, co stało się z księżną, prawowitą władczynią państwa, która w świetle oficjalnego przekazu rządzi razem z przewodniczącym. Ale nikt nie widział jej od lat i wszyscy są przekonani, że albo jest gdzieś uwięziona, albo dawno nie żyje.

Tu niestety muszę przerwać, by nie psuć niespodzianki. Jak powiedziałam, żałuję. Tym bardziej że w rozwiązaniu tajemnicy "Myszy Natalii Mooshaber" kryje się wymowa całego spektaklu - ogólnie mogę tylko zdradzić, że jest głęboko humanitarna. Uczy szacunku dla drugiego człowieka, wręcz domaga się, byśmy w każdym, nawet w tym najmniej znaczącym, nawet w tym, któremu marzenia się nie spełniły, dzieci go dręczą, a policja nachodzi, widzieli... no właśnie, nie zdradzę!

Jak napisałam, brawa po niedzielnej premierze "Myszy" były skąpe i bardzo było mi przykro z tego powodu. Najłatwiej byłoby napisać, że płocka publiczność woli rzeczy lekkie i przyjemne, preferuje farsy ze skoczną muzyką na koniec. Ale zdaje się, że chodzi nie tylko o to.

Najnowsza propozycja płockiego teatru faktycznie może budzić konsternację. Zadziwiający jest ten świat, w którym wszyscy obsesyjnie powtarzają pewne słowa, strzępki zdań (zapewniam was, że jeśli pójdziecie do teatru na "Myszy...", ok. 10 razy usłyszycie słowo "kołaczyki", ok. 15 - "włoska sałatka", będzie też dużo o importowanym kapeluszu z Paragwaju, dyrygencie z Bośni i niejakiej Mary Capricorne). Jak fragmenty nawiedzającego nas raz po raz snu powracają na scenie sytuacje - Natalia przebiera się, Natalia rozmawia z matką chłopca, Natalia rozmawia z chłopcem, Natalia zdaje relację w opiece społecznej, Natalię nachodzi policja. Długo, bardzo długo nic się nie klei, świat "Myszy..." zadziwia, budzi niezrozumienie i nieco nuży. Aż przychodzi pewien moment w drugiej połowie spektaklu - i wszystko staje się jasne. Okazuje się, że wszystkie te niezrozumiałe początkowo wątki prowadzą do jednego zaskakującego rozwiązania, że wszystko tu było potrzebne, coś znaczyło - i przebieranki Natalii, i dziwaczne zachowanie policji, i próby chóru do mszy żałobnej, nawet to, że jeden z chłopców w parku schował się w dziupli, a drugi pojawił się jak spod ziemi.

Finał jest piękny - i pod względem wizualnym (autorem scenografii jest Marian Fiszer), i przekazu. W mojej ocenie warto jest dla niego pomęczyć się trochę w absurdalnym świecie Fuksa i Mokrowieckiego.

Spektakl jest trudny do sklasyfikowania, jest tam i wspomniana zagadka, którą śmiało można by nazwać kryminalną, jest metafizyka (zwróćcie uwagę na obsesyjne - jakżeby inaczej - nawiązania do tematu wiary w Boga w opozycji do wiary w przeznaczenie), jest satyra na nadużycia władzy (nagrania wideo nawiązujące do telewizyjnych wiadomości są przezabawne!). Są cudowne drobiazgi w postaci zatrutych ciastek (no dobrze, kołaczyków), meloników i parasoli urzędników opieki i kapelusza z piórkiem. No i aktorzy! Aktorzy są świetni! Natalię gra Hanna Zientara-Mokrowiecka, wspaniała, krucha, zagubiona, a jednocześnie na swój sposób dystyngowana. Sylwia Krawiec milcząca tragicznie nad grobem swego syna, energiczna gospodyni o dobrym sercu, czyli (gościnnie na płockiej scenie) Magdalena Tomaszewska, elegancka Hanna Chojnacka jako szefowa opieki, dawno niewidziane w większych rolach (a szkoda) - Barbara Misiun i Magdalena Bogdan (panowie także wypadli świetnie).

Wydaje się, że "Myszy..." są prezentem. Marek Mokrowiecki zrobił go zapewne trochę sobie, bo kocha literaturę czeską i od dawna chciał wystawić te sztukę. A trochę swojej żonie, której podarował rolę Natalii - wprost dla niej stworzoną.

Mnie to wzrusza. Tak więc ode mnie - gorące brawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji