Artykuły

WARTO 2018. A co, gdybym zaczął grzebać w pani telefonie?

- Kiedy postanowiłem zostać artystą i iść własną drogą, wiedziałem, że ceną za to będzie życie na krawędzi, dopóki ktoś, widząc mój spektakl, nie powie: "na to warto postawić" - Magda Piekarska rozmawia z Teo Dumskim, laureatem teatralnej nagrody Warto 2018.

Wyróżnienia dla młodych twórców "Gazeta Wyborcza Wrocław" przyznała po raz dziesiąty, na gali spotkaliśmy się 15 marca w Starym Klasztorze. Laureaci w pięciu kategoriach - film, teatr, literatura, muzyka, sztuki wizualne - otrzymali po 10 tys. zł od miasta Wrocław (w tym roku muzyczne WARTO przyznaliśmy dwóm zespołom, które podzieliły między siebie nagrodę finansową), a zwycięzca plebiscytu publiczności 5 tys. zł od firmy Archicom.

Magda Piekarska: Skąd się wziął Teo Dumski?

Teo Dumski: - Tuż po studiach na wrocławskiej PWST razem z przyjacielem wymyśliliśmy sobie pseudonimy. On, dziś fotograf, operator filmowy, został Edgarem de Poray, ja Teo Dumskim. A potem zrobiła się z tego poważna sprawa. Dziś rozważam oficjalną zmianę danych, bo ta podwójność zaczęła mi sprawiać za dużo kłopotów praktycznych.

Wtedy to miała być trochę zabawa, ale dziś czuję, że potrzebowałem cezury, oddzielenia się od metek przypiętych na studiach. Nowe imię i nazwisko dało mi czystą kartę.

Czy one są znaczące?

Są jednym z elementów poszukiwania własnej tożsamości. Jestem Łemkiem, czułem się zawsze nie w pełni przyporządkowany tożsamości narodowej. Bardzo mocno przeniknąłem rzewną, trudną historią łemkowską, a jednocześnie czułem, że poczucie żalu z nią związane, które w tej wspólnocie odczuwalne jest na każdym kroku, mnie już nie dotyczy. Jestem pokoleniem, które stawia cezurę, ale też czuję się rozdzielony. W pseudonimie starałem się zawrzeć dwie frakcje pochodzenia: łemkowski początek i polską końcówkę. Teo to z kolei imię po dziadku, Teofilu, zawsze mi się podobało. Kiedyś przedstawiałem się jako Dumski przy swoich autorskich projektach, a jeśli moja rola była czysto wykonawcza, byłem podpisany pod nią jako Włodzimierz Chomiak. Dziś staram się być jednorodny.

Odwoływał się pan kiedykolwiek w swojej twórczości do łemkowskich korzeni?

Niebezpośrednio robię to cały czas, bo w swoim wschodnim charakterze kultura Łemków jest głęboko uwrażliwiona na świat. A moje poczucie braku jasnej przynależności wciąż popycha mnie do eksperymentu i poszukiwań siebie. Chyba też dlatego nigdy nie czułem się fanem żadnego określonego rodzaju teatru. Sprzeciwiałem się przynależności do teatru ruchu, tańca, lalkowego czy dramatycznego.

Ma pan na koncie współpracę z teatrami instytucjonalnymi w Legnicy czy w Gorzowie Wielkopolskim. Dlaczego pan z niej rezygnował?

Zawsze trudno było mi podporządkować się istniejącym zasadom, których nie rozumiałem. Nosiłem w sobie sprzeciw, czy raczej nieumiejętność dopasowania się. Ale nie manifestowałem tego otwarcie, raczej niechętnie wchodziłem w te układy. Nieujarzmione liderstwo zaczęło upominać się o swoje, a brak swobody dokuczał. Zawsze mnie złościło, że nie mogę spektaklu kształtować po swojemu, że inicjatywa aktorska jest przez dyrektorów teatrów czy szkolnych profesorów traktowana protekcjonalnie, a praktycznie wręcz uniemożliwiana. Kiedyś nawet usłyszałem, że "jak się nie ma pieniążków, to się nie wyprawia urodzin".

Dziś pieniążki są?

Nie ma. I to jest jeden z powodów, dla których cieszę się z nagrody WARTO, że pozwala mi częściowo spłacić dług, zaciągnięty u życia przez ostatnie lata. Może nie pojechać na wakacje, których nie miałem od lat, ale kupić dodatkową parę spodni i żyć normalnie przez kilka miesięcy. W naszej rzeczywistości szalenie trudno jest próbować robić swoje, bo cena tego jest ogromna. Pisaniu projektów, które jest warunkiem ubiegania się o finansowe wsparcie, towarzyszyła zawsze frustracja. Nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego ktoś, kto uważa się za mecenasa kultury, zmusza mnie do wypełniania wskaźników, a nie interesuje się, o czym chcę robić teatr. Moja praca zwykle zaczyna się od mglistego przeczucia. Jak mam je wpisać w tabelki? To tak, jakby powiedzieć obcokrajowcowi, że dopóki nie nauczy się polskiego, nie będziemy z nim rozmawiać.

Nie umiem iść do urzędnika i prosić o pieniądze. Zakładałem, być może dość odważnie, że moim zadaniem jest przygotowanie spektaklu, i że są ludzie, których zadaniem jest dostrzec w teatrze inicjatywy zasługujące na wsparcie. Jeśli jestem postawiony w sytuacji petenta, wycofuję się. Nie umiem być reklamą samego siebie. Dopiero teraz, dziesięć lat po debiucie, powoli uczę się tej bezczelności.

Miejski wydział kultury dofinansował mój debiut reżyserski dekadę temu, potem moje projekty odpadały kilkakrotnie ze względów formalnych. A jak ktoś z urzędników usłyszał, że potrzebuję 15 tys. dofinansowania na komputer, bez którego nie byłoby spektaklu, słyszałem: "Szkoda czasu, nikt nie da panu więcej niż 3,5 tys. zł na sprzęt". Musiałem sam zarobić.

Np. nagrywając audiobooki?

Tak, chociaż nie byłoby "Krótkiego Zarysu Wszystkiego", gdyby nie mój brat. Trzy tygodnie przed premierą okazało się, że zostałem na lodzie: bez zespołu, instytucjonalnego partnera, miejsca do prób. Brat, fizjoterapeuta, wyciągnął kilka tysięcy złotych i zapytał, czy to wystarczy, żeby zatrudnić zespół. Poprosił przyjaciółkę Patrycję Obarę, żeby wypromowała spektakl. Powiedział: "Będziesz mógł, to oddasz, to nie może zniknąć". I dzięki nim spektakl powstał i zarobił na komputer, na kolejną premierę zresztą też.

Nikt oczywiście nie obiecywał, że będzie łatwo. Kiedy postanowiłem zostać artystą i iść własną drogą, wiedziałem, że ceną za to będzie życie na krawędzi, dopóki ktoś nie powie, widząc mój spektakl: "na to warto postawić".

Od dawna jest pan związany z teatrem Ad Spectatores. Co się stało, że postanowił pan założyć własną scenę?

To było tuż po "The Floor". Eksperymentowałem pod skrzydłami Ad Spectatores, ale potem zaczęły przychodzić mi do głowy większe pomysły, z szaloną ideą opowiedzenia historii świata na czele. Zapytałem Maćka Masztalskiego, czy mogę wykorzystać tę formę poza jego teatrem. "Jasne, przecież to twoje" - odpowiedział. Zawsze mnie wspierał w podążaniu własną drogą.

Opowiedzieć wszystko w jednym spektaklu wydaje się pomysłem zuchwałym.

Tak i bałem się takiej oceny. Chciałem pokazać to, co dla Witkacego było definicją Tajemnicy Istnienia: wszystko w jednym błysku, w jednym dużym obrazie. I sprowokować widza do wypełnienia go treścią, do współtworzenia teatru, nie tylko odbioru. Zawsze staram się, żeby mój teatr nie opowiadał, ale tworzył konstrukcję, był naczyniem, w które widz wleje własną treść. Dla mnie sztuka bez zaangażowania odbiorcy nie ma sensu, to musi być akt obustronnej komunikacji. Era spektakli, które stawiały tezę i osądzały, przeminęła. Chcę dać widzowi odwagę do interpretacji, żeby niewiedza nie stawała na przeszkodzie odbioru. Wszyscy jesteśmy skażeni tym szkolnym pytaniem, co poeta miał na myśli. A sztuka zaczyna się, kiedy zaczynamy nie wiedzieć, kiedy widz i twórca pozwalają sobie pobyć w tej niewiedzy. Najbardziej lubię pytać widzów, jak oni zrozumieli spektakl. Ostatnio - po "Zarysie" czy "Technologii jest istotą" - o czym jest "Don K.", którego formę starałem się uczynić jeszcze bardziej czystą: o małym, czy wielkim patriotyzmie, o tym, że warto, czy nie warto walczyć za ojczyznę.

Technologia jest istotą?

Mówimy o inteligencji zbiorowej pszczół czy mrówek, a mamy miliony telefonów, które komunikują się ze sobą, aktualizując dane, wymieniając informacje. Czy one też nie są mózgiem? Na pewnym poziomie abstrakcji jest to organizm, który zyskuje samodzielność w działaniu. Inaczej: byt, istnienie. Stąd pytanie, czy da się z nim komunikować.

Często twórcy teatru mają ten problem, jak go pogodzić z technologią. Ale co tu godzić? Technologia jest konkurencją dla sztuki tylko wtedy, gdy od początku uznajemy ją za intruza. Dla mnie coś innego jest istotniejsze: co zrobić, żeby nawiązać z nią dialog? Wtedy pojawia się w niej pierwiastek życia, możliwy jest teatr.

Nigdy nie obawiał się pan ekspansji technologii w teatrze? Tego, że np. aktor okaże się zbędny w starciu z wygenerowanym przez komputer avatarem?

Nie, nigdy. A kiedy słyszę o takich obawach, przypomina mi się film "Kongres", w którym aktorka Robin Wright zagrała siebie samą. I dostała propozycję zeskanowania siebie, łącznie ze wszystkimi odczuwanymi emocjami. Miała największy problem z tym, czy wyrazić zgodę na to, żeby jej avatar grał w filmach porno.

Pytanie, czy okażemy się zbędni, jest wyrazem lęku. Czy jest uzasadniony? Zakładam, że raczej nie, tak jak wszystkie fantazje, które pojawiły się kilka lat temu, choćby przy okazji premiery "Avatara". Uważam, że źródłem tego lęku jest to, że my technologię ubezwłasnowolniamy. Gdyby przejrzeć historię technologicznych wynalazków, okazałoby się, że niemal wszystkie mają służyć człowiekowi, jak niewolnicy. Dlaczego właściwie? Dlaczego to, co stworzyłeś, ma za zadanie zaspokajać twoje potrzeby? W spektaklu "Technologia jest istotą" dajemy się psuć technologii, być niedoskonałą, szumieć - dajemy jej wolność.

Lęk przed buntem maszyn jest rewersem naszej nad nimi dominacji. Przecież każdy rodzaj ucisku, kontroli, rozładowuje się wcześniej czy później w puczu, rewolucji, strajku. Projektujemy na technologie własne fantazje. A co, gdybyśmy pozwolili jej być? Może wtedy przestaniemy się bać, że nas zabije? Ja też się bałem, czy w spektaklu mi się coś technologicznie nie zawali. Ale potem przyszła myśl, że jak się zawali, to pojawi się tam życie.

Zastanawiam się, jak pan traktuje swojego smartfona albo laptop. Z czułością i szacunkiem?

Ale czy wszyscy ich tak nie traktujemy? Gdybym zaczął teraz grzebać w pani telefonie, pewnie by się pani oburzyła - bo to trochę tak jak grzebać w cudzej kieszeni. Identyfikujemy się z nim - przecież ma w sobie ważne dla nas kontakty, zapiski, zdjęcia, filmy. Sam od zawsze traktowałem technologię jako część wrośniętego we mnie mechanizmu (od długopisu zaczynając, kończąc na komputerze), ale jest wielu gadżeciarzy, którzy traktują swój telefon z dużo większym nabożeństwem ode mnie. Owszem, staram się o niego dbać, bo wtedy będziemy dłużej razem. Jest mi smutno, kiedy muszę go zastąpić nowym, bo moje ciało przyzwyczaiło się do niego, dobrze leżał w dłoni. Mam jednak zdrowy stosunek do technologii, nie przyporządkowuję jej nieistniejącego ładunku emocjonalnego, choć twierdzę, że jakiś tam jednak jest. Babcia zawsze utyskiwała: "jesteś cały czas w komputerze". Tak nie było i nie jest, ale jeśli komputer dawał mi wolność, to tam szedłem.

Ma pan pomysł na nowy spektakl?

Przyszedł do mnie dzień przed galą WARTO. Tym razem chciałbym część spektaklu stworzyć w pamięci komputera i nawiązać z nim dialog rzeczywisty i prawdziwy.

Bo chodzi mi o poszukiwanie głębszego kontaktu, o niewiedzę na temat słowa "być". Jest dla mnie wiele analogii między naszym mózgiem a komputerem. Obrazy, jakie tam znajdziemy, są podobne, interfejs to odpowiednik ludzkiej twarzy, do tego dochodzą zasoby pamięci i architektura procesora, łudząco podobna do fragmentów mózgu. Komputery stworzyliśmy na nasz obraz i podobieństwo, a najbardziej różnimy się od nich... technologią wykonania.

Teo Dumski - absolwent wydziału aktorskiego wrocławskiej PWST (dziś AST), aktor, dramaturg, reżyser; od wielu lat związany z Teatrem Ad Spectatores, nagrodzony WARTO za spektakle prowadzonego przez siebie Cloud Theatre, a konkretniej - za udany mariaż sztuki z nowymi technologiami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji