Artykuły

Bójmy się zakompleksionych polityków

"Kariera Arturo Ui" Bertolta Brechta w reż. Remigiusza Brzyka w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Magda Huzarska-Szumiec w Polsce Gazecie Krakowskiej.

Włączam telewizor i widzę polityków rządzącej partii. Nie mogę skupić się na tym co mówią, bo mój wzrok znowu przykuwają ruchy ich rąk. Założę się, że pani Szydło, prezydent Duda, premier Morawiecki mieli tego samego trenera, który cierpliwie ćwiczył z nimi, jakie gesty mają wykonywać przed kamerami. Pewnie tłumaczył im, że układając odpowiednio palce będą bardziej przekonujący. I oni mu uwierzyli, choć średnio rozgarnięty człowiek widzi, że ktoś go tu nieźle nabija w butelkę. Mnie do pewnego momentu nawet to śmieszyło, ale już dawno przestało.

Pewnie dlatego zrobiła na mnie takie wrażenie scena ze spektaklu "Kariera Arturo Ui", granego w Teatrze im. J. Słowackiego, kiedy obsadzony w tytułowej roli Michał Majnicz pobiera naukę publicznych wystąpień od Starego Aktora. Andrzej Grabowski (mistrzowsko wycyzelowany epizod) pokazuje mu jak zapanować nad tłumem. Wystarczy do tego jeden zdecydowany gest, pewny siebie krok, wysoko podniesiona głowa. Teraz jeszcze tylko trzeba nauczyć się mówić jak Marek Antoniusz na pogrzebie Juliusza Cezara i już wszystko gotowe. Narodziła się nowa władza, tylko bardziej niebezpieczna niż poprzednia, ponieważ do starych wzorców dołoży od siebie prostą, prymitywną butę, popartą siłą łysych bojówkarzy-narodowców, rodem z piłkarskich stadionów.

Postać Majnicza rozwija się od pierwszej sceny. Wyłaniający się powoli z mroku pan Nikt przechodzi z jednej strony proscenium na drugą rozlazłym krokiem kogoś, kto pozornie do trzech nie zliczy. Nie potrafi nawet wyartykułować zdania, wydając z siebie pojedyncze dźwięki. Ale jeszcze chwila i w głowie małego człowieczka zacznie się układać plan, który pozwoli mu gangsterskimi metodami zastraszyć kogo trzeba, by krok po kroku przejąć sądy i prasę.

Bertolt Brecht napisał swoją sztukę w 1941 roku, kiedy opuścił faszystowskie Niemcy. Kreśląc sylwetkę Arturo Ui miał przed oczami krzykliwego pana z wąsikiem. Reżyser Remigiusz Brzyk stara się nie narzucać nachalnie jednoznacznej interpretacji, choć oczywiście nie można jej obejść. Odniosłam wrażenie, że chciał, żeby Ui w jego przedstawieniu nie tylko kojarzył się z Hitlerem. Razem z Majniczem nadali tej postaci bardziej uniwersalny charakter, pod który można podciągnąć wszystkich zakompleksionych polityków, marzących o pełni władzy. I to wyszło znakomicie, podobnie jak całe zrobione z rozmachem i niezwykłą wyobraźnią przedstawienie, o którym powiedzieć, że jest atrakcyjne, to cytując klasyka, nic nie powiedzieć.

Jednak w tej atrakcyjności gubiły mi się od czasu do czasu sensy, trudno było mi dojść, kto jest kim i o co chodzi z kalafiorowymi biznesami. Sam Arturo Ui z biegiem czasu przestał mnie zaskakiwać i może dlatego w ostatniej scenie już tak bardzo go się nie bałam. A może właśnie o to chodziło, byśmy sobie przypomnieli tezę Hanny Arend o banalności zła. Szczególnie, że Arturo zasiada ze swoją świtą w loży, którą kiedyś raczył "zaszczycić" pewien równie mały, przynajmniej mentalnie, i pełen kompleksów faszystowski decydent o nazwisku Hans Frank.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji