Artykuły

To co "prawdziwe" i to co "serdeczne"

Tę "Noc listopadową" Wajdy można - z niejakim trudem - opisać w kategoriach w miarę obiektywnych. "Opisać" - nie znaczy tu zrelacjonować jej przebieg, zbyt jest bogata i w końcu chaotyczna, by relacjonującego nie zawiodła precyzja lub pamięć. "Opisać" - czyli przedstawić jej myśl główną, wynikające zeń wnioski, jakąś generalną zasadę interpretacji, a także konstrukcję tego spektaklu, bo ma on swą wyraźną - odmienną od dotychczasowych - konstrukcję, która nie stara się jednak nadać harmonijnego kształtu temu, co nieharmonijne.

Można pójść w tym "opisie" za wskazówkami dyrektora Starego Teatru J. P. Gawlika, drukowanymi w programie do przedstawienia, a także w "Życiu Literackim", i potraktować tę realizację jednoznacznie jako polemikę z legendą listopadowego powstania; polemikę bez zbytnich uproszczeń, rzecz jasna, bo respektującą fakt, iż utwór "Nie jest [...] dziełem historyka", lecz "przede wszystkim dziełem artysty".

Brzmi to wszystko sugestywnie i rozumnie i znajduje nawet potwierdzenie w dziele Wajdy, lecz równocześnie właśnie rozum buntuje się przeciw jednoznacznemu odczytywaniu tego dzieła. A może po prostu jest nie wystarczający, by przy jego tylko pomocy sprecyzować, na czym polega wysoka ranga tej inscenizacji, jej w naszym teatrze niezwykłość. Dlaczego, mimo że często na pograniczu "kiczu", pozwala wierzyć, że "kicz" ten wyraża coś więcej niż (znaną przecie) skłonność inscenizatora do środków efektownych, lecz "estetycznie podejrzanych. Wajda nie boi się tu bowiem niczego. Patosu, od którego aż cierpnie skóra. Pomysłów reżyserskich, których genezy tak łatwo się doszukać w innych, jego i nie jego, przedstawieniach. Nawet niekonsekwencji, których przy najlepszej woli nie da się wyjaśnić.

Ma ten spektakl (chwilami prawie opera) - pod względem czysto teatralnym - tyle samo mielizn i "grafomanii", ile pod względem literackim posiada ich oryginał. Obnaża wszystkie słabe punkty samego reżysera (wytykane mu od dawna zarówno z okazji jego prac scenicznych, jak filmowych) i obnaża wszystkie słabe punkty Wyspiańskiego, zarówno poety, jak dramaturga.

I pokazuje jednocześnie - może dlatego właśnie - na czym polega wielkość owego Czwartego Wieszcza, wielkość niewątpliwa, choć tylko jeden jego utwór, "Wesele", jest naprawdę arcydziełem, a dwa poza tym, "Sędziowie" i "Klątwa", nie grzeszą błędami budowy. Dlaczego dla obcych tak egzotyczny, wciąż jest dla nas fascynujący (a jest - udowodnił to rok 1969), choć umiemy tak krytycznie pisać o jego artyzmie i ideologii.

Pierwszą refleksją po obejrzeniu tej inscenizacji jest zdumienie: z jakiego powodu wydaje się to tak dobre, choć w tylu miejscach jest tak złe? Potem rzecz niby się wyjaśnia, ale gdzieś pozostaje do końca wątpliwość, czy w interpretacji tego spektaklu nie popełnia się omyłki (popełnia się je w wypadku każdego spektaklu, oczywiście, ale tu właśnie szczególnie pragnęłoby się jej umknąć). Przedstawienie Wajdy nasuwa bowiem tysiące skojarzeń - to, które zostanie zaproponowane niżej, jest, być może, najmniej usprawiedliwione, lecz nasuwa się nieodparcie.

O "Nocy listopadowej" mówi się słusznie, że jest przede wszystkim "dramatem miejsca" - i wiadomo, że idzie o Łazienki. W przedstawieniu krakowskim z Łazienek pozostaje wiele (więcej niż we wcześniejszych powojennych realizacjach). Posąg Sobieskiego (cóż stąd, że malowany), listopadowe liście, przedsionek Szkoły Podchorążych, Belweder. Ale sens pojęcia "dramat miejsca" rozszerza się: to już nie Łazienki tylko, to Polska. Polska prawdziwa, czy przez mit ukształtowana, mniejsza. Polska, ze swą przez romantyków (i nie tylko) opowiedzianą historią. Jest jeszcze jeden utwór, w (którym widzimy ją w tak syntetycznym i egzaltowanym skrócie: "Ksiądz Marek" Słowackiego, czytany z dzisiejszego dystansu.

Gdyby ograniczać się do lektury obu tych dzieł, podobieństwo nie stałoby się z pewnością uderzające. Ale teatr zbliża nagle owe utwory, którym nie brak przecie pokrewieństw, nie naciąganych. O ile oczywiście traktować je nie tylko jako wizję Konfederacji Barskiej i o ponad 70 lat późniejszego i tak różnego pod wielu względami powstania, ale także (zamierzoną przez autorów czy nie, ale dla nas widoczną) ich ocenę. W "Księdzu Marku" wierzy się, iż "bez harmat my, bez oręża / Lecz Pan Bóg za nas zwycięża", w "Nocy listopadowej" woła się konkretniej "Do broni!". Lecz choć okrzyk drugi brzmi roztropniej, ogólna perspektywa jest podobna. Wspólna jest niepodległościowa egzaltacja, co ma się kryć za tą niepodległością, mniej jest ważne. Euforyczne zrywy, którym u Słowackiego przewodzi fanatyczny prorok, zrodzony z idei Towiańskiego, zaś w "Nocy Listopadowej" - ożywione greckie posągi. Szlachetność, odwaga, szaleństwo, męstwo. Polska martyrologia - w dość grubym uproszczeniu.

Można ją apoteozować lub potępić. Z pozoru wydaje się, że przy realizacjach teatralnych nie ma pośredniej drogi. Nic podobnego; istnieje.

W stosunku do "Księdza Marka" wiadomo o tym było już po jego pierwszej powojennej premierze warszawskiej, w Teatrze Dramatycznym, inscenizacji z {#re#4354}1963{/#} roku (najciekawszej chyba z wszystkich prac Adama Hanuszkiewicza). W stosunku do "Nocy listopadowej" udowodnił to właśnie Wajda.

Ciekawe, jak podobnie w obu tych utworach rozkłada się pewne generalne racje. Lub jak - aby wyrazić się ściślej - wydają się nam one dziś rozłożone. Niewątpliwą ich część mają za sobą powstańcy, co by nie rzec złego o ich politycznej beztrzeźwości. Wiele (obecnie zdaje się, iż najwięcej) - tzw. "rozumni" - wierzący w rozsądek i "szable" Kossakowski z "Marka", Chłopicki z "Nocy". To po stronie polskiej. Ale są jeszcze pewne racje, którymi posługują się tutaj obcy. Obcy, będący zarazem wrogami; jest rzeczą zdumiewającą, w jak szczególny sposób zaprezentowani. Do Baru wkracza Kreczetnikow z zupełnie określoną wojskową misją. W warszawskim Belwederze szykuje swą armię przeciw spiskowym Konstanty. Obaj wystąpią w fatalnej dla Polski roli. Obaj rzuceni przeciw siłom, które mają poskromić. Siły te zdają się im być wszakże mniej nienawistne niż tajemne. To Kreczetnikow - przede wszystkim - poczuje moc Księdza Marka, to on nad zmarłym rozkaże: "Bić z harmat! niechaj tu leży, / Niechaj się go lud dotyka". To Konstanty wygłosi piękną kwestię: "Słyszysz ty ten szum liści i w liści pogwarze Szepty [...] Tak te drzewa na wiosnę - pędy puszczą nowe".

Nie znaczy to, by z punktu widzenia rosyjskiego generała i Wielkiego Księcia zryw polski nie wydawał się tyleż wrogi, co bezrozumny. To już nie tylko sposób patrzenia śmiertelnych nieprzyjaciół, ale dystans, jaki tworzy choćby sam fakt, iż nie wyrośli na tej ziemi. Wajda kładzie na tę sprawę nacisk szczególny. Wszystko, co dotyczy powstania, jest tu w zasadzie boleśnie skondensowanym symbolem. Greckie boginie, odśpiewujące swe kwestie patetycznie, choć nie nazbyt wyraźnie, i polscy przywódcy, z których żaden nie ma w zasadzie cech indywidualnych. Nie pamiętamy ich twarzy, ich odezwań; wiersze mówią bez troski o jego sens. Wysocki (Jerzy Stuhr), Goszczyński (Maciej Szary), Nabielak (Jerzy Piskorz) - żadnej różnicy, żadnych rysów osobistych. Walczą, wzywają, giną - to wystarczy. Bohaterzy po raz pierwszy chyba w dziejach scenicznych "Nocy" tak integralnie związani z posągami: w jedną koszmarną rzeczywistość Olbrzymia i nieruchoma Pallas Atena (świetna Barbara Bossak), Nike Napoleonidów jak z heroicznego obrazu (Ewa Ciepiela), wchodząca z Chłopickim (Edward Lubaszenko) niemal w amory, wspaniałe zaśpiewy, z których pojmujemy już tylko to, iż są wezwaniem do walki, bieg w miejscu Bronikowskiego (Mieczysław Grąbka), przywołany jak ze snu Lelewel (Aleksander Fabisiak) - szaleńcze światła, oświetlona trupio łódź Charona. I tylko scena Demeter (gościnny występ Zofii Jaroszewskiej) z Korą (Anna Dymna) - staje się nagle prawdziwym dla całego tego szaleństwa komentarzem. Tylko dziecinnej Kory słucha się z uwagą; wyraża wreszcie coś więcej niż młodzieńczą i beztroską fascynację śmiercią.

Ale rzeczywistym komentarzem powstania staje się Wielki Książę. To powstanie jego głównie widziane jest oczyma. Bo nie ono samo, lecz Konstanty jest głównym bohaterem przedstawienia.

Wielki Książę Jana Nowickiego, młody, wreszcie oddalony od schematu, jaki przekazuje tradycja sceniczna; głównie zresztą związana z "Kordianem". Konstanty dwoisty; zawieszony między ambicją i tchórzostwem, "polskością" a Carem, namiętny, nieszczęśliwy i odpychający. A przede wszystkim inteligentny. Ironiczny, skryty za maską; w każdym momencie, także - a może głównie, w ramach z Joanną (Teresa Budzisz-Krzyżanowska), w zamierzony sposób ucharakteryzowaną tu na ową szlachetną, pomnikową "Polkę", tak wspaniałą i tak drażniącą zarazem. To uwagi Wielkiego Księcia godzą w polskie grzechy najboleśniej; nie dlatego, że są tendencyjne, lecz dlatego, że są przenikliwe. Kto wie, czy to nie ten carski brat rozumie najdotkliwiej przyczyny tragedii powstania. Kto wie, kim byłby, gdyby urodził się Polakiem. Nie mógłby oczywiście powtórzyć za Pułaskim z Marka:

A ja wszędzie w tej krainie

Widzę jedną wielką bliznę

Jedną moją cierpiącą Ojczyznę

Ale z pewnością świetnie by go zrozumiał.

"Cierpiąca ojczyzna." Brzmi to dziś prawie jak truizm. A przecie siłą tego spektaklu, tak bardzo w ocenie powstania krytycznego, jest to, że właśnie owo pojęcie oczyszcza z wszelkiej demagogii. "Noc listopadowa" Wyspiańskiego niesie treści patriotyczne, które muszą wydawać się nam już nazbyt naiwne. W inscenizacji krakowskiej ta naiwność jest widoczna, lecz zarazem ma swój specjalny sens. W "Nocy listopadowej" Wajdy nie ma bohaterów pozytywnych. Służyć ma ona nie krzepieniu serc, lecz przestrodze. Przestrodze przed egzaltacją mitami, ale i przed zbyt pewną siebie bezstronnością - także.

Czy istnieje bowiem naprawdę wyjście mieszczące się mądrze między postawą Wysockich i Krasińskich? Z pewnością. Lecz piękną tę możliwość zbyt rzadko historia potwierdza.

Szalone polskie Somosierry. Lekkomyślnie jest poddawać się ich urokom. Ale to nie na powstańców z "Nocy" i nie na konfederatów z "Księdza Marka", a nawet nie na Kreczetnikowa i Konstantego zapada najsurowszy wyrok. Bo choć nie ma bohaterów pozytywnych, istnieją negatywni.

BRANECKI

Niech się pan Jenerał nie zrywa

Bo ja także hetman jestem,

A jestem tu w swoim kraju

KRECZETNIKOW

A czemu ty z naszym chrestem?

Naszego dworca lokaju [...]

W jakim ty kraju szlachetko [...]

Gdy we krwi skąpana ojczyzna,

Wino im kapie na brodę

To "Ksiądz Marek".

KRASIŃSKI

Zamilcz! [...]

W. KSIĄŻĘ

[...] Tak wy Polacy!

I jakoż wy, wy polscy, wy byliby tacy

żeby rzucić swą sprawę, swoją Polskę

rzucić

i stać po stronie Cara [...]

Wy trupy [...]

Wy nie wierzycie w Polskę? - Co? -

A ja w nią wierzę!

To "Noc listopadowa".

Istotnie, nie pokazując co "białe", dość jasno wyrażono tu co "czarne". Nie ma w naszej literaturze romantycznej i poromantycznej wielu dzieł, w których to "czarne" byłoby w dodatku określone tak dobitnie przez samego przeciwnika politycznego.

W swym programowym artykule o "Legendzie" i "Nocy listopadowej" pisze J. P. Gawlik na marginesie rozważań o koncepcji inscenizacyjnej przedstawienia: "Nie po raz pierwszy okazuje się [...], że współczesna świadomość historyczna doskonale radzi sobie z mitami i archetypami narodowej przeszłości. Oddziela sprawnie to, co prawdziwe, od tego, co serdeczne".

Nie wydaje się to całkiem pewne. Zaś gdy idzie o sam spektakl, jest wręcz odwrotnie. Jego moc i jego wartość leży i w tym także, że nie poddaje się tak jednoznacznie rozumianym historycznym dystansom. Gdyby tak było, wszystko poczęłoby w tej inscenizacji pękać w szwach. Lub musiałaby być inna: chłodna, logiczna i wyłącznie mądra. Jest gorąca, niekonsekwentna i tragiczna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji