Artykuły

Polak do tańca i do różańca

"Trans-Atlantyk" Witolda Gombrowicza w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Was.

W sierpniu 1939 roku Witold Gombrowicz wsiadł na pokład transatlantyku "Chrobry", by wraz z innymi pasażerami odbyć inauguracyjny rejs do Argentyny. Nigdy już nie wrócił do Polski, w której wkrótce po jego wyjeździe wybuchła wojna. Został na emigracji, gdzie początkowo borykał się z poważnymi problemami finansowymi, wręcz skrajną biedą. Mimo upływu lat ojczyzna wciąż go "bolała" i nie dawała pisarzowi spokoju, a temat polskości, patriotyzmu na zawsze utkwił w jego twórczości. W 1953 roku w Instytucie Polskim w Paryżu, Gombrowicz wydał "Trans-Atlantyk". Powieść, częściowo autobiograficzna, w groteskowy sposób opowiada o wczesnym okresie życia pisarza na emigracji. I właśnie to dzieło, śmieszne i gorzkie jednocześnie, budzące różne uczucia wśród Polaków - entuzjazm jednych, a oburzenie drugich - wziął na warsztat Artur Tyszkiewicz, by przygotować spektakl z okazji 90-lecia Teatru Ateneum. Dlaczego akurat "Trans-Atlantyk"? Czy gombrowiczowska dyskusja z polskością i polską formą nie stała się anachroniczną i może jeszcze intrygować, prowokować do refleksji nad mitami narodowymi i literaturą? Reżyser próbuje wyjaśnić: "Chciałbym, aby widzowie zadali sobie pytanie, czy da się uciec od polskości i tego, co kształtuje nas od dzieciństwa, czyli wychowania i szkoły. Czy jesteśmy w stanie odnaleźć siebie, będąc już dorosłymi?"

W "Trans-Atlantyku" niezwykle ciekawy, choć trudny w realizacji scenicznej, jest żywy, poetycki język, parodia staropolskiej gawędy. Ta stylizacja w warstwie językowej, bliska szlacheckim pamiętnikom, przydaje barwy, nadaje przedstawieniu rys nieco sarmacki. To oczywista ironia, element dyskusji z polską tradycją literacką, z nieśmiertelnym kultem Mickiewicza, oddanego narodowi i z nim utożsamianego. Reżyserując swój spektakl, Tyszkiewicz zachowuje ów gawędziarski styl, ponadto pozostawia bez zmian treść i wymowę powieści. Co więcej - nie wpisuje gombrowiczowskiej historii wprost w naszą rzeczywistość, ale stara się ukazać jej aktualność. W "Trans-Atlantyku" motywy autobiograficzne przeplatają się z wytworami fantazji, a całość, tragikomiczna w tonacji, wyraża pobłażliwość pomieszaną ze zgryźliwą, gorzką ironią. Teatralna opowieść dzieje się trochę poza czasem, wszędzie gdzie Polacy wysiadają na brzeg i próbują zapuszczać korzenie. Ale one zawsze tkwią w naszych narodowych kompleksach i - co wydaje się sprzeczne - patriotycznej dumie. Lata płyną, a my Polacy nie zmieniamy się tak bardzo. Walcząc z własnymi kompleksami, rzadko dostrzegamy, iż nie ma ucieczki od polskości. A ta polskość peszy, manieruje i nie odpuszcza. Wiele młodych osób nie zna twórczości Gombrowicza, niewiele o nim wie. Spektakl w Ateneum może być doskonałym sposobem na pierwsze spotkanie z pisarzem, zainteresowanie jego pisarstwem. "Trans-Atlantyk" nie jest przedstawieniem przełomowym, Tyszkiewicz niczego nie udziwnia (już sam Gombrowicz jest wystarczająco dziwny. I to w genialny sposób!), ale daje trafną analizę polskiej obyczajowości oraz charakterów ludzkich, aktualnych dawniej, aktualnych i dziś.

Oczywiście poza teatralnym światem, rodem z farsy i groteski, warto dostrzec coś więcej. Inscenizacja dość wiernie oddaje sarkazm, autoironię, napuszoną nieco elokwencję i niesamowite, inteligentne poczucie humoru Gombrowicza. Tyszkiewicz uwypukla to, co Gombrowicz szczególnie wyszydza: bierne uleganie swojej polskości, fałszowanie rzeczywistości. Jego śmiech, pełen komizmu szaleńczy świat, przeplata się ze szczerym i trzeźwym osądem. I kłuje. Od groteskowego żartu reżyser płynnie przechodzi do spraw poważnych. Na scenie wciąż aktualne spory i waśnie - prywatne, społeczne i polityczne. Małe, emigracyjne społeczeństwo, które nie różni się od tego w kraju - skłóconego, które nie ma ochoty na żadne kompromisy. I Mickiewiczem leczy narodowe kompleksy...

W postać głównego bohatera, Gombrowicza, wciela się Przemysław Bluszcz. To on jest narratorem całej szalonej opowieści i "jest okropnie polski i okropnie przeciw Polsce zbuntowany". Gdy w Buenos Aires opuszcza pokład "Chrobrego", by nigdy do kraju nie powrócić, musi ułożyć swe życie wśród innych Polaków na obczyźnie. Na początku wydaje się trochę bezradny, samotny, ale w kluczowych momentach jego spokój przemienia się w gwałtowność, próba kreowania rzeczywistości pochłania go, aktor aż czerwienieje z wysiłku. A potem znowu dziwi się, chwyta za głowę, przyjmuje rolę zdystansowanego obserwatora. Bluszcz bardzo dobrze oddaje zagubienie młodego pisarza. Jego bohater to inteligent zawsze wyalienowany, wciąż obcy wśród groteskowych, wręcz karykaturalnych rodaków, którzy gotowi są odrzucić potrzeby indywidualne na rzecz potrzeb narodu, zrezygnować ze swobody samodzielnego rozumowania, pozostając społecznością skansenowych marionetek. Wędrując emigracyjnymi ścieżkami, bohater spotyka całą galerią polskich "gąb", plejadę postaci oryginalnych, niepowtarzalnych, o charakterze mniej lub bardziej komediowym, kapitalnie opisanych przez Gombrowicza i trafnie oddanych przez aktorów. Na początek kilkuletni rezydent, sprytny krętacz Cieciszowski (Tomasz Schuchardt), do którego zwraca się Gombrowicz, będąc w potrzebie i... nic nie zyskuje. Potem Baron (Bartłomiej Nowosielski), Pyckal (Dariusz Wnuk) i Ciumkała (Artur Janusiak). Trudno się nie śmiać, obserwując ich dyskusje, zachowania i wybryki. Aktorzy mocno przerysowują cechy swych bohaterów, wciąż pozostając w gombrowiczowskich klimatach. Wspomniane indywidua wydają się dziwnie znajome. Widzimy ich w mediach, napotykamy w sąsiednich blokach, w sklepie, na ulicy. I wszyscy są bardzo "arcypolscy", z kiełbaską i chorągiewką, w różowej marynarce i spodniach od dresu. Aktorzy pokazują ich wieczne skłócenie ze wspólnikami w interesach, pamiętliwość, zajadłość, przesadną dumę - jak u Barona, bądź prymitywizm - tu szczególnie wyróżnia się Pyckal.

Ale czasem sceniczny humor przeradza się w przerażenie. Owa groza maluje się też na twarzy głównego bohatera. Przemysław Bluszcz nie kryje wstydu, strachu i poczucia wyższości inteligenta, który trafnie ocenia patriotyczne zachowania "swojaków". Odsuwa się, alienuje, choć przychodzi mu to z wielkim trudem, bo nie potrafi uciec od spotworniałej, przykrej karykatury patriotycznej powinności. Przeraża raczej, a nie śmieszy Cieciszowski, który staje się przywódcą nacjonalistycznej bojówki. Kolejną postacią z galerii polskich "gąb" jest Feliks Kosiubidzki. Artur Barciś w roli Posła Najjaśniejszego i Ministra jest znakomity, doskonale eksponując wielce zabawną głupotę swego bohatera. Muszę przyznać, że to mój faworyt w tym spektaklu. Nie przeczę, szarżuje, ale z klasą. Mając do dyspozycji walizkę, potrafi uczynić z niej i gabinet ministra, i mównicę, i rumaka. Jego patetyzm, tyrady, okrzyki śmiesznie nieprzystawalne do sytuacji, w zderzeniu z wielkim mniemaniem o sobie, napuszeniem, stają się nieznośnie groteskowe i wynaturzone, ale w tym tkwi cały komiczny rys postaci granej przez Barcisia. Z jaką narodową dumą wypowiada przysłowiowe: "Cóż to, nie wiesz, że Polak do tańca i do różańca?" Kolejna warta uwagi kreacja to zamożny, miejscowy homoseksualista Gonzalo, usiłujący uwieść Ignacego (Mateusz Łapka), syna polskiego majora Tomasza. Krzysztof Dracz w roli zmanierowanego arystokraty to postać iście gombrowiczowska, dziwaczna, krwista i zmysłowa. Mimiką, ruchem dłoni, nawet ubraniem, które zakłada buduje portret Gonzala, bohatera nie tak jednoznacznego, jak początkowo się wydaje. Dracz wykorzystuje komediowe techniki, pomieszane z powagą, emanuje hedonizmem, erotyzmem i jakimś ukrytym smutkiem. Bawi, czaruje jak wąż, przyciąga i odpycha jednocześnie. Przypomina trochę maga, wprowadzając sporą dawkę surrealizmu do swojej kreacji. Na koniec Krzysztof Gosztyła, czyli emerytowany major Tomasz, mężczyzna dystyngowany, reprezentujący honor i patriotyzm w dawnym stylu. Trzeba przyznać, że Gosztyła, ze swym głębokim głosem o charakterystycznym brzmieniu, piękną, teatralną dykcją, idealnie pasuje do roli Tomasza, uosobienia dawnego stylu i staropolskiej mowy. Aktor trafnie oddaje charakter konserwatywnego acz łatwowiernego Polaka tradycjonalisty, w zakłopotaniu podkręcającego wąsa, miłującego godność ponad wszystko, do bólu honorowego i w imię honoru gotowego poświęcić życie syna.

Scenografia spektaklu podkreśla morskie klimaty inscenizacji. Skoro nasz polski transatlantyk wciąż płynie, zabierając w rejs kolejnych rodaków, nie dziwią burty, sporych rozmiarów wręgi, nawet taśmociąg czy wyjeżdżające na scenę walizki. Wrażenie, iż wciąż kręcimy się w kółko i nie posuwamy do przodu, ulega spotęgowaniu w miarę upływu akcji. To celowy zabieg reżysera, ironiczne podsumowanie całości. Po taśmie, niczym figurki w ruchomej szopce przesuwają się żywe lalki w barwnych ludowych strojach (Julia Konarska i Katarzyna Ucherska). Bez krakowiaka, a potem bez kuligu nie może być przecież mowy o spełnianiu patriotycznej powinności. Tak przynajmniej twierdzi Minister, sam korzystając z taśmociągu. Patologiczne to i ponure, ale i komiczne zarazem. Wyraźne nawiązania do współczesności, począwszy od doboru kostiumów rodem z markowych sklepów, albo wręcz przeciwnie - z taniego bazaru, poprzez gadżety "made in Poland" i ulubione akcesoria kibiców, na muzycznych szlagierach kończąc, mają w zamyśle reżysera skłonić do refleksji nad współczesną formą patriotyzmu, nad naszymi narodowymi geniuszami, którzy przez stulecia kształtowali narodowy etos i krzepili serca. Gombrowicz kpi i szydzi; nie podaje rozwiązania naszych narodowych bolączek, a jego pomysł na stworzenie "Synczyzny" to raczej kolejny, ironiczny żart. Tyszkiewicz w swoim "Trans-Atlantyku" tylko potakuje, nakłaniając widzów do samodzielnej, krytycznej refleksji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji