Artykuły

Rymkiewiczem w romantyzm?

"Ułani" Jarosława Marka Rymkiewicza w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w portalu wPolityce.pl.

Dwie uwagi nasuwają mi się na początek w związku z premierą "Ułanów" Jarosława Marka Rymkiewicza na małej scenie Teatru Narodowego. Z jednej strony, Narodowy to dziś naprawdę jeden z najlepszych teatrów w Polsce. A pomysł sięgnięcia po tego Rymkiewicza (premiera rok 1975) to coś świeżego i oryginalnego. Nawet jeśli przewrotnego, to przewrotność uprawniona. No, zresztą dyrektor Jan Englert powiedział zaraz po premierze w teatralnym bufecie, gratulując twórcom spektaklu, że autor podobno zgodził na wystawienie.

Uwaga druga jest mniej sympatyczna. Wszystko ma swój kontekst. Ta sztuka inaczej brzmiała wtedy, kiedy ją napisano. Inną ma wymową dziś, kiedy pewien typ żartów rozbrzmiewa każdego dnia. Piotr Cieplak, reżyser, ubiera ją na dokładkę w otulinę z aktualnych grepsów. Ma prawo - wszak to komedia, chwilami groteska. A jednak momentami sobie przypominałem, że podobny chichot powtarza sie nieustannie. I zwykle wywołują go teksty mniej wyrafinowane niż ten dawnego Rymkiewicza.

Zacznę od pochwał. Nie pamiętałem, że sędziwy dziś Jarosław Marek Rymkiewicz, twórca próbujący w swoim życiu chyba wszystkich literackich form, popełnił coś takiego. W kuluarach mówiono, że utwór wystawiany tylko dwa razy: w krakowskim Teatrze im. Słowackiego (premiera) i w 1987 roku w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Ja odkryłem w encyklopedii polskiego teatru osiem inscenizacji - ostatnią z 1996 roku w Opolu. Ale i tak o nim zapomniano, zwłaszcza na tle ewolucji autora.

To sztuka przedziwna, jedyna w swoim rodzaju. Literalnie rzecz biorąc żart z polskiego romantyzmu... Rzecz dzieje się w XIX wieku, w czasie nie bardzo konkretnej wojny. To wtedy polscy ułani zajeżdżają do pewnego dworku dopiero co zajmowanego przez wrogą (austriacką) armię pod dowództwem Feldmarszała. Najbliżej realiom do wojen napoleońskich, ale raz po raz Rymkiewicz osłabia to wrażenie wstawkami z rozmaitych, często bliższych epok.

Trochę to brzmi jak trzynasta księga "Pana Tadeusza", bo miesza dworkową scenerię rodem z Mickiewicza ze śmiałymi skojarzeniami erotycznymi. Trochę jak parodia tekstów Fredry (Major i Lubomir jak z "Dam i huzarów") A trochę kojarzy się ze starszymi sztukami Sławomira Mrożka też używającymi sobie na polskim romantyzmie, choćby ze "Śmiercią porucznika". Ale i z Gombrowiczem, to on mógłby się zająć rozważaniami o "obcości swojskiej".

Wszystko napisane wierszem, choć nie zawsze regularnym. Język gęsty, plastyczny, obrazowy, chwilami niesamowity. Trafiłem na premierę, pełną aktorów na widowni. Grzegorz Małecki podpowiedział mi kolejne literackie skojarzenia, choćby "Księżniczkę na opak wywróconą" Calderona de la Barki, w świetnym tłumaczeniu, a właściwie imitacji Rymkiewicza, która w reżyserii Jana Englerta była przed siedmiu laty przebojem Narodowego.

A zarazem ta dość długa sztuka (trzy godziny, dwie przerwy, co prawie się już nie zdarza w teatrze), jest całkiem osobna, niesamowita, tajemnicza. Chwilami skrzy się jak farsa, ale przecież jest w niej wystarczająco wiele tajemnic. Czasem niemal złowrogich.

Co to takiego jest ten żabobocian z wierszu ułana, porucznika Lubomira? Powraca nieustannie i w końcu przestaje być zabawny. Rymkiewicz dotyka dwóch obcości: narodowej i klasowej, żabobocian też zdaje z tej tematyki wynikać, ale przecież autor niczego nie objaśnia, nie zamyka. Kontentuje się skojarzeniami właściwie nie do opowiedzenia. Bardziej wieloznacznymi niż u Gombrowicza. A o czym jest samo zakończenie? Mamy poczucie, że padają słowa ważne, ale ledwie jesteśmy w stanie je przy sobie zatrzymać. Chyba nie tylko ja, bo pytałem zaraz po zakończeniu mądrych ludzi.

W latach 60., kiedy z polskich dziejów żartował sobie Mrożek czy 70., gdy zażartował Rymkiewicz, z jednej strony był PRL, a z drugiej o historii mówiło się na ogół w tonie uroczystej akademii. Same te kpiny rozbijające akademię można by uznać za obrazoburczy surrealizm, ale raz po raz śle nam poeta rozmaite sygnały. Może najmocniej w scenie ostatniej, kiedy złowrogi Feldmarszał symbolizujący zaborcę na widok widma Księcia (Poniatowskiego) opowiada jak to ten Książę powiódł naród cały w toń rzeki. Oj, to jednak inny poeta to pisał niż współczesny postromantyczny nestor, wierzący w odkupienie narodu przez krew. Tu o krwi mówi się dużo, ale cierpiętnictwo jest przedstawiane ze stosownym dystansem. Zresztą krew bywa w "Ułanach" rekwizytem, także erotycznym.

Powtórzę, tamten Rymkiewicz nie stawia żadnych kropek nad "i". Pozwala nam zgadywać swoje intencje. I tu pojawia się rola inscenizacji.

Z jednej strony do niedosłowności wielu scen i sytuacji napisanych dodaje nam się niedosłowność dekoracji, stroju, gry. Od pierwszego momentu, kiedy aktorzy grają między widzami, jeszcze w teatralnym lobby, zresztą i później uwijają się pośród pierwszych rzędów. Od sposobu w jaki ułani zajeżdżają "konno" do dworku Ciotuni po sytuacje, kiedy opowiada nam się, że coś się dzieje, ale aktorzy tego nie grają, najwyżej grę pozorują (znęcanie się służących Ani i Frani nad wziętym w niewolę Feldmarszałem). I w tym sensie jest to świetna zabawa w teatr.

Z drugiej Piotr Cieplak, zaangażowany mocno w obecne spory ideowe, trochę kropek nad "i" jednak stawia za autora. Pomieszczenia teatru zostają zmienione w "Muzeum Wszech-ułaństwa Polskiego". Jakby ktoś nie chciał albo nie mógł pojąć wydźwięku, ma na ścianach szable, uruchamiane za dotknięciem ręką ekrany z patriotycznymi filmikami o mickiewiczowskiej Zosi, a w bufecie może zjeść w przerwie bigos. Część tych rekwizytów to czyste figle, ale na przykład widelce z Francji nawiązują już do grepsów politycznych (wypowiedź ministra Kownackiego).

A wszystko razem staje się częścią jednej i wciąż tej samej opowieści o tym, jak to absurdalna jest atmosfera w Polsce, jak to wszyscy bawimy się wciąż tymi samymi symbolami i jak kręcimy się wokół swego ogona. Jednym słowem jest to Cieplak w swoim żywiole. Niedawny "Suplement", też w Narodowym, był de facto o tym samym. Pytanie, kto się wokół tego ogona kręci.

Dla mnie sam ten wsad jest za dosłowny, nazbyt przewidywalny. Napisałem dopiero co tekst "Karykatura teatru narodowego", właśnie o tym, jak polski teatr grając jedną i tą samą melodię, drwiącą, gdy pada słowo "Polska", zastyga w manierze. Ale od razu dodam - "Ułanów" ratuje świetny tekst i ciekawość podtekstów pochowanych w zakamarkach sztuki przez dawnego Rymkiewicza. A w tropieniu tego akurat Cieplak nie przeszkadza, a niektóre jego sceniczne pomysły pomagają.

Właściwie należałoby wymienić po kolei wszystkich aktorów. Dla mnie na tle perfekcyjnego zespołu wybijała się Dominika Kluźniak jako piekielnie wieloznaczna, mieniąca się wszelkimi barwami Zosia i fenomenalny Arkadiusz Janiczek jako ordynans Jan, na początku tylko groteskowy ozdobnik, na końcu ktoś groźny i do końca nierozpoznany (nowy Edek? Ale to nie Mrożek!). Tej roli mogła grozić aktorska szarża. A przecież Janiczek się zatrzymuje - z podziwu godną intuicją.

Czy trzeba przekonywać, że odnajdą się świetnie w takiej konwencji groteski, ale też cieniutkiej, nieprzeszarżowanej, tacy wyjadacze jak Anna Seniuk (Ciotunia), Mariusz Benoit (Widmo) czy Jerzy Radziwiłowicz (Feldmarszał)? To jest aktorstwo z czasów potęgi polskiego dramatu, które symbolizował i Mrożek, i właśnie Rymkiewicz. Ale oklaski także dla młodszych: Piotra Grabowskiego jako zdemenciałego Majora, Pauliny Korthals i Anny Ułas w roli wszechobecnych pokojówek z wiankami na głowach. Hubert Paszkiewicz, świeżo po Akademii Teatralnej, już drugi raz zaskakuje jako równorzędny partner dla gwiazd (poprzednio w sztuce "Nikt" Hanocha Levina). Tu jako Lubomir jest postacią złożoną z czystego absurdu. Ta wielopokoleniowość zespołu Narodowego skądinąd dobrze mu wróży.

Wszyscy są więc zadowoleni. Teatr płata figla tradycyjnej polskości przy użyciu sztuki, którą trudno smakoszom teatru podważać. Ja trochę kręcę nosem na groźbę popadnięcia w manierę, ale nie mogę powiedzieć, że źle się bawiłem. Tyle że taki zabieg, cokolwiek kuglarski, nie jest do powtarzania w nieskończoność. Ja zaś będę powtarzał pytanie: co ma do powiedzenia polski teatr o polskości poza żartami?

Ale zobaczyć warto, jak najbardziej. Zabawa połączona z główkowaniem, czego trzeba więcej? No i uwaga na boku - sama ewolucja Jarosława Marka Rymkiewicza, zawsze niepoprawnego, nie dającego się zaszufladkować, odrębnego, jest tematem na ciekawą opowieść.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji