Artykuły

"Gwałtu co się dzieje"

Pójść do teatru na tragedię i wyjść zmęczonym - to źle, ale jeszcze nie najgorzej. Może tragedia była po prostu nudną piłą; a może jej głębie i nasilenia emocjonalne przerosły naszą kilkugodzinną wydolność psychiczną. Ale pójść na komedię, ba, lekką krotochwilę i wyjść kompletnie wyplutym - to nie tylko źle, to najgorzej. To luksus duchowy, na jaki nas nie stać.

"Gwałtu co się dzieje" na pewno nie należy do arcydzieł fredrowskich natchnień. W obfitym dorobku komediopisarza ten drobiazg traktowało się zawsze marginesowo. Choć Boy Żeleński, zapamiętały rewizjonista ustalonych opinii historyczno-literackich, rad by mu przypisać "skarby samorodnego humoru i przednich wartości teatralnych"; i choć nazywa go nawet "klejnocikiem"... Taki już nawyk rewizjonizmu, że za wszelką cenę musi coś odkryć. Zlekceważy zdobycze główne, o reputacji tak ustalonej, że aż banalne - i przekornie lansować będzie marginesy. Dla podobnych zapewne powodów teatr nowohucki postanowił "Gwałtu co się dzieje" wydobyć z zapomnienia; co tu gadać - zasłużonego.

Z drugiej jednak strony wcale się nie dziwię, że scena ambitna przetrząsa dorobek fredrowski w poszukiwaniu czegoś nowego, Fredro jest wielki, Fredrę trzeba grać. Ale właśnie on nastręcza dzisiaj nie lada kłopoty. Sporo z jego dawnych inscenizacji należy do dziejów teatru; sporo jego ról - do legendy, związanej z pierwszymi nazwiskami sceny polskiej. Przeszłość tak bogata nęci - ale i odstrasza. Legendzie dorównać niepodobna. To raz. Fredro ma sławę szkolną, podręcznikową. Jego teksty zna każdy uczniak; jego zwroty weszły w mowę potoczną; jego sytuacje i postaci weszły w anegdotę obiegową, stały się wzorami przysłowiowymi. Z Fredrą osłuchani jesteśmy do niemożliwości. Szanse dla niespodzianki, która jest warunkiem śmiechu żywiołowego - minimalne. Jeśli nawet nie znamy poszczególnych sztuk - znamy zbyt dobrze fredrowską dialektykę psychologiczną; znamy mechanizm humoru. Tak wszedł nam w krew, że trąci - szablonem. W teatrze słucha się dziś Fredry, jak popularnej opery. Komedie przypominają libretta, aktorzy - popisy śpiewaków. Nie obchodzą nas perypetie, charakter i los bohatera - ważne jest, jak weźmie górne c. To dwa. Po trzecie zaś skalę naszej wrażliwości poszerzył humor surrealistyczny. Nie jest on już tylko przywilejem wybranych, znakiem elity: w szyb' kim tempie zdobywa masy. Jest to humor nie znający granic w burzeniu ustalonych hierarchii rzeczywistości, nicowaniu zbiorowych pojęć i przyzwyczajeń - stosownie do paradoksów dziwnej epoki, w jakiej wypadło nam żyć. Dawni humoryści wydają się przy nim nobliwi i zacni: zbyt zatwardziali w swym szacunku dla prawd obiegowych. Są jak podstarzali anegdociści, zaśmiewający się z przebojowych dowcipów swej młodości w kole skonsternowanej młodzieży. Obawiam się, że kimś takim byłby Fredro dla tych ze "Stodoły", dla których "Król Ubu" stanowi minimum humorystycznej wrażliwości. Nie jego wina, nie ich zasługa. Czasy, panie, takie! Więc może "obrachunki fredrowskie" nie zakończone? Fredro jest wielki, Fredrę trzeba grać.

Gra się więc "Gwałtu co się dzieje". Komedyjkę frywolną której przedmiot humoru stanowią nieśmiertelne rywalizacje międzypłciowe. Kobiety zdobywają władzę, sprawują wszystkie funkcje publiczne; mężom każą gotować i piastować dzieci. Ale ten świat odwrócony wraca niebawem do normy. Bo baba to baba, a chłop to chłop. Baba ma robić co do niej należy i nie wtrącać się w męskie sprawy. Ludwiku, do rondla! Nic z tego, bo Ludwik jest przeznaczony do miecza. A co za ubaw! To prawie tak, jak dowcipy o teściowej.

Reżyser przedstawienia W. Laskowska usiłowała nadać tej facecji myzogyńskiej na usługach zacnej patriarchalnej rodziny - charakter czystej zabawy, możliwie nonsensownej. Co miało nie tylko odebrać sztuce właściwy jej konserwatyzm obyczajowy, ale i unowocześnić jej styl humoru. To samo strona plastyczna, urocza zresztą, w opracowaniu M. Garlickiego. I trzeba przyznać, że przedstawienie jest w dobrym guście. Tylko nudne jak flaki z olejem. Zresztą wątpię, czy mogłoby być zabawne. Ulepszenia nie wykroczyłyby poza gatunek oleju.

Trzy sawantki grały źle, wyraźnie dbając o urodę z ujmą dla charakterystyczności, do czego zresztą przyczyniły się wdzięczne pluderki - koncepcyjny, jeśli tak można powiedzieć, grzech scenografa, dbałego o uroki malarskie. Mężczyźni grali lepiej. A najbardziej podobała mi się para amantów w wykonaniu M. Gdowskiej i F. Matysika, którym udało się zadrwić ze swych/ konwencjonalnych ról. I wszystko byłoby w porządku, gdybym się tak z nudów nie umęczył.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji