Artykuły

Andrzej Grabowski: Nie znoszę, jak ktoś woła: "Panie Ferdku"

Andrzej Grabowski najczęściej gra bandytów albo księży. W sobotniej premierze "Kariera Arturo Ui" Bertolta Brechta w Teatrze Słowackiego wcieli się w rolę aktora przymuszonego, by służyć autorytarnej władzy. Opowiada o karierze, budowaniu ról, goryczy i radościach płynących z aktorskiego rzemiosła.

Jan Bińczycki: Podobno nie lubi pan wywiadów?

Andrzej Grabowski: Powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia. Teraz się powtarzam albo gadam głupoty. W życiu ma się do powiedzenia tylko kilka mądrych rzeczy i ja je już parę razy wygłosiłem.

Przeczytałem kilkadziesiąt wywiadów z panem i mam wrażenie, że jest wręcz przeciwnie. W każdym pada jakaś nowa anegdota, pojawiają się świeże spostrzeżenia.

- To dlatego, że jak już wywiad się zacznie, to robię się gadatliwy. Anegdoty to właśnie te głupoty. O, nawet się zrymowało.

Konsekwentnie dystansuje się pan od tego, co bardzo lubią dziennikarze i publiczność. Od magii i tajemnicy aktorskiego fachu.

- Uprawiając ten zawód od wielu lat, spotkałem mnóstwo aktorów. Fantastycznych, świetnych, ale też średnich albo niedobrych. Z reguły najmniej dystansu mają właśnie ci ostatni. A ja staram się naśladować najlepszych.

Nie da się żyć i być normalnym człowiekiem, mając w zakolach mózgu wszystkie role, które się zagrało. Jednego wieczoru udaje się króla, drugiego - księdza, trzeciego - policjanta. Raz gram króla, a następnego dnia żabę, bo akurat wypadło przedstawienie dla dzieci. Przecież to debilizm. Poważny mężczyzna udaje żabę, a kobieta - krówkę. Coś okropnego. Albo Kiepski, którego gram od 19 lat. Wchodzę na plan, gram Ferdka. Potem wychodzę na ulicę i większość ludzi kojarzy mnie z nim.

Dobrze, że pan wspomniał o "Świecie według Kiepskich", bo sam nie miałbym odwagi wywołać tego tematu.

- Tak reagują normalni, przeciętni ludzie. Nie znoszę tego, naprawdę nienawidzę, ale przecież nie będę się z nimi bił. Większość myśli, że jestem tym facetem z telewizora. Bo kto dziś chodzi do teatru? Patologia jakaś, zwyrodnialcy (śmiech ). Nie znoszę, jak ktoś do mnie woła: "Panie Ferdku", ale co zrobić?

Jak szewc szyje dobre buty, to ludzie chcą w nich chodzić. Jak aktor się podoba, to ludzie chcą go oglądać. To cała tajemnica zawodu. Trochę śmiesznego, ale z drugiej strony fantastycznego. Przynajmniej dla mnie. Nie umiałbym bez niego żyć. Po pierwsze dlatego, że nic innego nie umiem, po drugie, jak mam parę dni wolnego, to brakuje mi adrenaliny. To ciągłe zdawanie egzaminu przed publicznością. Codziennie zdaję maturę i daję z siebie to, co mam najlepszego. Wejście na scenę daje kopa. Jeśli widzę, że dobrze idzie, publiczność reaguje, to moja przyjemność jest znacznie większa od tej, której doświadczają widzowie. Potem wracam do domu, gdzie czekają brudne garnki i wszystko, co tam można zastać.

A jak z modnym ostatnio pojęciem pracy emocjonalnej? Trzeba wejść w psychikę postaci, zmierzyć się z jej problemami. Aktor chyba nigdy nie jest "po fajrancie".

- Rolę buduje się nie tylko na próbach. Tam aktor uczy się tekstu, topografii sceny i wielu innych rzeczy, ale tworzy ją wszędzie. W tramwaju, pociągu, toalecie. Nowa rola to tak zajmujące wyzwanie, że nie ma odpoczynku od myślenia o niej. Gdzieś tam, podskórnie, podkorowo, towarzyszy przez cały czas. Kiedy na przykład zobaczę jakąś ciekawą postać na ulicy, przyglądam się, czasem nawet idę za nią i obserwuję chód, zachowanie. Trochę inaczej jest w filmie. Tam nie ma prób, ale jest dużo dyskusji z reżyserem. Jak dostaję scenariusz, próbuję sobie wyświetlić w wyobraźni film z moją rolą. Czasem to się nie udaje i wtedy wyobrażam sobie np. Gene'a Hackmana, bo jemu byłoby łatwo wcielić się w każdego.

Ale pańskiej roli Prezesa w "Pokocie" Agnieszki Holland Hackman by raczej nie udźwignął.

- Zagrałby, i to jeszcze jak! Choć pewnie by nie wziął, bo rola mała.

Ale znacząca. Rozmowa pijanego prezesa z główną bohaterką, kiedy jest z jednej strony zły i odrażający, a z drugiej - słaby, ludzki, jakoś zraniony, to jedna z najbardziej poruszających scen w filmie.

- Tę scenę kręciliśmy bardzo szybko, za to w dwóch wariantach. Raz miałem zupę szczawiową w ustach i udawałem, że wymiotuję, drugi raz - bez zupy. Uznaliśmy, że nie należy przesadzać, i poszło bez. Zagrałem wiele szwarccharakterów. Zawsze starałem się szukać w nich ludzkich cech. A w przypadku Prezesa jedyny moment, w którym można pokazać jego inną stronę, wypada właśnie wtedy, kiedy jest pijany i bezbronny.

Ma pan na koncie cały zestaw metakreacji, ról, które dotyczą sztuki, kondycji artysty, uprawiania aktorskiego rzemiosła. Tak jest w "Spowiedzi chuligana" według tekstów Siergieja Jesienina, "Scenariuszu dla trzech aktorów" Bogusława Schaeffera i w jutrzejszej premierze - "Karierze Arturo Ui" w reżyserii Remigiusza Brzyka.

- W tej scenie z Brechta dochodzi do zderzenia sacrum i profanum. Ma, zresztą jak cały tekst, aktualny wydźwięk, ale też stanowi uniwersalne ostrzeżenie. Bo zawsze trzeba się bronić przed faszyzmem, totalitaryzmem, wszelkiego rodzaju zniewoleniem. Nawet w najbardziej demokratycznym kraju. A w dzisiejszej Polsce to ostrzeżenie powinno brzmieć szczególnie donośnie.

Ui wzywa starego aktora, by nauczył go chodzić, stać, siedzieć i mówić, korzystać ze wszystkich atrybutów, których używa się na scenie. U Brechta aktor jest wystraszony. Zinterpretowaliśmy to trochę inaczej i mój bohater z początku nie dowierza, a potem niemożliwe okazuje się możliwe. Ui szybko się uczy. Przestaje być pospolitym, prymitywnym cwaniakiem i staje się przywódcą. Z chłopa - król albo: "Marchołt gruby a sprośny". Proszę przypomnieć sobie Andrzeja Leppera. Abstrahując od jego poglądów, które nigdy mi nie odpowiadały, muszę docenić metamorfozę. Stawał do dyskusji z zawodowcami, z wykształconymi ludźmi i zapędzał ich w kozi róg. Wygrywał chłopskim rozumem i uporem. Był skuteczny, umiał się uczyć. Tak jak Ui, który na koniec sceny tłamsi powątpiewającego, pogardzającego aktora. Kiedy grana przeze mnie postać proponuje mu teksty do ćwiczeń, wykonuję kojarzące się z nimi gesty. Romeo - chwytam się za serce, Hamlet - układam dłoń, jakbym trzymał czaszkę Yoricka, Juliusz Cezar - pozdrawiam tłum uniesioną dłonią. Ui wybiera Cezara i powtarza po mnie, z tą różnicą, że ręka jest wyprostowana. I to już znaczy coś innego.

Jeszcze nie wiem, jak to wszystko wybrzmi, bo ostateczny kształt takie przedstawienia przybierają często dopiero na premierach. Zobaczymy też, co na to publiczność. Albo ich porazi, albo powiedzą: "Ech, znowu lewactwo histeryzuje".

Jak to jest zostać "mianowanym na lewaka", pewnie wbrew własnej woli i zapatrywaniom?

- Wspierałem Bronisława Komorowskiego w dwóch kampaniach. Od pewnego czasu unikam publicznych wypowiedzi na tematy polityczne, co wcześniej mi się zdarzało. Nie przestraszyłem się ani nie zmieniłem poglądów. Po prostu nie chcę, żeby ktoś wykorzystywał mnie, by mówić: "O, patrzcie, Platforma przegrała, to on walczy o swoje". Nie walczę, bo swoje mam niezależnie od rządów. A poza tym jak oglądam na ekranie moje koleżanki i kolegów, którzy poparli "dobrą zmianę", to już nie widzę w nich aktorów, tylko działaczy politycznych. Jestem aktorem i chcę, by widziano we mnie aktora, a nie przedstawiciela formacji politycznej.

Ta rola jest powrotem na macierzystą scenę? Nie było pana w "Słowaku" przez 16 lat.

- Trochę tak, choć przecież się z niej nie wypisywałem. Od 16 lat gram Argana w "Chorym z urojenia" Moliera u Gianniego Pampiglione. Przy pełnych salach, co jest bardzo miłe, choć to zasługa całego zespołu, a nie tylko moja. Była też "Audiencja" Schaeffera, choć krótko była na afiszu, bo chyba nie bardzo trafiła w gust publiczności Teatru Słowackiego. A Teatr Słowackiego to moja pierwsza scena. Przyszedłem tu w 1974 r. Pierwszą rolą był Witoldyński w "Karykaturach" Jana Augusta Kisielewskiego w reżyserii Piotra Paradowskiego u boku m.in. Haliny Wyrodek, Renaty Kretówny, Jurka Kryszaka, Jarka Prochyry, zmarłej niedawno Joanny Bogackiej.

Potem przeniósł się pan do Teatru im. Ludwika Solskiego w Tarnowie. I tam m.in. rola gitowca Belusa w "Przepraszam, czy tu biją?" Ryszarda Smożewskiego.

- Dostałem za tę rolę pierwszą w życiu nagrodę. To był finansowany przez SPATiF wyjazd dla młodych aktorów. Tydzień w Londynie albo np. w Moskwie wraz z biletami do teatrów. Dowiedziałem się po fakcie z gazety. Nie wysłano mi powiadomienia. Pewnie specjalnie po to, żeby urzędnik mógł pojechać do Londynu na moim bilecie. To taka ciekawostka. A w Tarnowie zagrałem wiele ról. Pamiętam zwłaszcza Lelia w "Łgarzu" Carla Goldoniego, w reżyserii Pampiglione. Grałem amanta, to dla mnie rzadkość. Chociaż ostatnio schudłem, to może znów mnie obsadzą w takiej roli... Sporo tam grałem: Edka w "Tangu" i Parobka B w "Zabawie" Mrożka, Petruchia w "Poskromieniu złośnicy" Szekspira, nawet "Janosika". Potem wróciłem do "Słowackiego". Następnie przeszedłem do Starego Teatru, skąd po pięciu sezonach wyrzuciła mnie Krystyna Meissner. Wróciłem do "Słowackiego", występuję też w STU.

Chociaż mieszkam w Warszawie, nie zerwałem więzi z Krakowem. Lubię tu wracać. W restauracjach podnosi się utarg, niektóre panie się cieszą, niektóre - wręcz przeciwnie.

Zabrzmiało po Jesieninowsku.

- "Spowiedź chuligana" to jedyny spektakl, w którym nie kryję się za postacią. W innych wolę wymyślić sobie jakiegoś bohatera, bo uważam, że jako Andrzej Grabowski nie jestem na tyle interesujący, żeby wpychać ludziom siebie samego. A w tym wypadku mówię oczywiście wiersze Jesienina, ale wybierałem je wspólnie z Krzyśkiem Jasińskim. Wzięliśmy te, z którymi się utożsamiam. Wielbię Jesienina od wczesnej młodości.

Da się zagrać samego siebie? I to jeszcze na bazie cudzych, autobiograficznych tekstów?

- Pomysł na ten monodram polega na zderzeniu faceta, który był bardzo dojrzały, choć młody, bo popełnił samobójstwo w wieku 30 lat, z takim, który ma lat 66, a myśli trochę jak tamten. I miał podobne przeżycia. Oczywiście nie tak dosadne, bo on był pięć razy żonaty, a ja tylko dwa. Tam są zawarte niesamowite emocje. Sentymentalność, jednocześnie agresja i miłość do kobiet. Bo on szalenie kochał kobiety. I prostych ludzi. Rzucał się w alkohol, w ruskie knajpy, w całą tę duszoszczypatielność.

Melancholia i gorycz to ważne uczucia?

- Dla mnie tak. Niepowodzenia i trudne decyzje są dla mnie źródłem siły. Jeśli młody aktor dobrze gra, to dlatego, że mu wyszło, jest ładny, ma mocny głos. Dopiero porażka przynosi świadomość. A czasem nieudana rola pochłania znacznie więcej pracy niż sukces. Widzę to po własnych doświadczeniach. W szkole teatralnej powtarzałem rok. Usunięto mnie z akademika za wybryki chuligańskie. W Tarnowie grałem wszystko, w tym role, których nie powinienem grać, bo byłem za młody. Pokłóciłem się z dyrektorem i wróciłem do Krakowa. Grałem mało. Przeszedłem do Starego, skąd mnie wyrzucono. Porażki motywują mnie do tego, by się nie poddawać.

Pewnie przydały się przy pracy nad rolami w "Pitbullu", "Opisie obyczajów", "Pokocie" i nawet w "Kiepskich". Pojawia się tam charakterystyczny typ bohatera - zmęczony życiem facet, trochę wredny i groteskowy, ale jakoś ludzki, sympatyczny. Ma sporo za uszami, ale jest też zdolny do szlachetnych czynów. Alegoria Polaka.

- Tak mnie obsadzają. Pewnie dlatego, że jestem takim typem średniaka. Blondyn (teraz siwy), ani ładny, ani brzydki, nie wyróżnia się w tłumie. Wychowywaliśmy się z braćmi w małej miejscowości parę kilometrów od Krakowa. W rodzinie inteligenckiej, ale w ludowym otoczeniu. Alwernia w czasach mojego dzieciństwa liczyła sobie 500 dusz. Podłapałem obyczajowość i język: trochę krakowski, trochę góralski, mazurzenie.

Sporo było też ról księży.

- Jak byłem mały, chciałem zostać zakonnikiem. W Alwerni są bernardyni. Przed lekcjami służyłem do mszy. Lubię grać księży, mam przyjaciół wśród duchownych. Interesują mnie jako postaci. Z jednej strony to normalni mężczyźni, z drugiej - jakoś inni, zdystansowani.

No i macie trochę podobną robotę. Księża też operują głosem, śpiewem, gestem.

- Tyle że oni cały czas mówią to samo. Wyjąwszy kazania.

Skąd się wzięła skłonność do rock and rolla? Wystąpił pan na płycie KSU i wydał dwie własne.

- A teraz jeszcze rap. Wczoraj nagrywałem teledysk z Kękę, śpiewam w refrenie do jednej z piosenek na jego najnowszej płycie. Wcześniej go nie znałem. Skontaktował go ze mną mój zięć, Paweł Domagała. Zadzwonił i bardzo miło się rozmawiało, więc się zgodziłem. To ujmujący, sympatyczny i kulturalny człowiek. Z kolei w zeszłym tygodniu nagrałem teledysk z zespołem Ciupaga z Łącka.

Lubię muzykę i nowe wyzwania. Kiedyś byłem członkiem zespołu MW2. Graliśmy Schaefferowską muzykę eksperymentalną w kwartecie z Janem Peszkiem, moim bratem Mikołajem i świętej pamięci Andrzejem Kiercem. A te nowe płyty to taka zabawa, bo przecież nie umiem śpiewać. Ludziom, o dziwo, to się podoba. Może dlatego, że nie próbuję za wszelką cenę śpiewać, tylko mruczę. W czasach kiedy piosenki są gładkie i wyczyszczone, proponuję coś surowego. Poza tym dostałem świetne teksty Jana Wołka, Andrzeja Poniedzielskiego, Janka Nowickiego.

Jakiej roli by pan nie przyjął?

- Takiej, która posłużyłaby do promocji poglądów, z którymi się nie identyfikuję. Kiedyś, jeszcze za życia Andrzeja Leppera, krążyły pogłoski, że Samoobrona chce nakręcić o film o swoim liderze. Zadzwonił do mnie dziennikarz i pytał, czy to prawda, że mam zagrać Leppera. Z przyjemnością bym to zrobił, ale nie w dziele, które miałoby mieć partyjny, propagandowy charakter.

Nie da się uciec od polityki.

- Najbardziej gorący politycznie był "19. południk" - teatr telewizji napisany i wyreżyserowany przez Julka Machulskiego. TVP wstrzymała emisję, bo to było tuż po unijnym referendum, a tekst był mocno krytyczny. Parę lat później spotkałem na jakimś bankiecie Leszka Millera, który opowiedział mi, że oglądali to wspólnie z Aleksandrem Kwaśniewskim i prezesem telewizji Robertem Kwiatkowskim i zastanawiali się, co z tym zrobić. Poleciał raz, w nocy, a jeszcze przed emisją handlowano pirackimi kopiami na Stadionie Dziesięciolecia.

W moment dziejowy wpisał się też film Feliksa Falka "Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce" z 1989 r. To publicystyczna komedia obyczajowa, która uchwyciła moment przełomu.

- Dziś pewnie tak, ale wtedy nie nadążaliśmy za zmianami. Choćby w sprawie cen, które zmieniały się z dnia na dzień. Kiedy kręciliśmy scenę bankietu, w kadrze był malutki szwedzki stół, metr na półtora. Na nim łosoś, szynka, kawior, węgorz, rzeczy, których nie było w sklepach. Wszystko skropione lakierem do włosów, żeby ekipa nie zjadła przed zdjęciami (śmiech ). Niewielki stoliczek. Zapytałem, ile kosztują te rekwizyty. Okazało się, że prawie tyle, co moja gaża za 16 dni zdjęciowych. I to nie była kwestia stawki, tylko wpływ galopującej inflacji.

To było jedno z tych przydatnych gorzkich doświadczeń. A najsympatyczniejsza chwila na planie?

- W dzieciństwie oglądaliśmy "Rzymskie wakacje" w kinie objazdowym. Gregory Peck tańczy z Audrey Hepburn na barce zacumowanej tuż obok Zamku Anioła. Pomyślałem wtedy, że nigdy nie zobaczę tego miejsca na własne oczy. W 1997 r., trzydzieści parę lat później, dostałem jedną z głównych ról w "Balladzie o czyścicielach szyb" Petera del Monte. Wprawdzie nie gram tam amanta, który romansuje z księżniczką, tylko gastarbeitera, a zamiast tańczyć z Audrey Hepburn, uciekam na golasa przed kradzioną świnią, ale wszystko inne się zgadza: miejsce, topografia, platany, rzeźby i knajpka, do której zabrał mnie reżyser, żebym wypił kieliszek przed trudną sceną. Wszystko piękne, jak rany boskie! I ja tam jestem!

Pomyślałem wtedy, że życie bywa tak zaskakujące, że nie wolno przejmować się żadnymi przeciwnościami losu.

ANDRZEJ GRABOWSKI

Aktor, artysta kabaretowy, konferansjer i wokalista. Zagrał w prawie 100 filmach, serialach i przedstawieniach Teatru Telewizji. Zasłynął rolami m.in. w "Bożej podszewce" "Służbach specjalnych", "Pitbullu", "Pokocie", "Zróbmy sobie wnuka", "Dublerach" "Ach, śpij, kochanie", "Balladzie o czyścicielach szyb". Masową popularność przyniosły mu role w "Świecie według Kiepskich" i "Złotopolskich".

Związany z teatrami krakowskimi - Juliusza Słowackiego, Sceną STU, Starym Teatrem im. Heleny Modrzejewskiej, Tarnowskim Teatrem im. Ludwika Solskiego oraz warszawskimi - Polonia, Szóste Piętro, IMKA. Wydał dwie solowe płyty. Piosenka "Jestem jak motyl", gościnny występ na płycie "Piosenki niedokończone" grupy Ptaszyska znalazł się na pierwszym miejscu Listy Przebojów Trójki. W 2009 r. odznaczony srebrnym medalem "Zasłużony Kulturze - Gloria Artis". Brat aktora i reżysera Mikołaja Grabowskiego, ojciec aktorek Zuzanny i Katarzyny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji