Artykuły

Im człowiek starszy, tym ważniejsze okazuje się poczucie humoru.

- Zapomniano o tym, że piosenka składa się z tekstu i z melodii. Melodii, nie muzyki. Te gwiazdy płytowe, toż to wszystko jest wokaliza. Krzyk tonącego, który widzi, że na brzegu są jacyś ludzie. Ostatni krzyk nadziei - mówi STEFANIA GRODZIEŃSKA, pierwsza dama polskiego humoru.

Stefania Grodzieńska

Urodziła się 91 lat temu w Łodzi. Do Warszawy, która miała stać się jej miastem, przyjechała w 1933 roku. Po chwalebnie zakończonej edukacji w szkole baletowej, pracowała jako tancerka.

Mała, czarna. Szarpió afrikanskie - powiedział Fryderyk Jarosy, kiedy ją pierwszy raz zobaczył. Zaraz potem dostała angaż do zespołu Cyrulika Warszawskiego. Kredytowa 14, maj 1937, próby do programu "Słońce". Grodzieńska zaczepia Jurandota. Będą małżeństwem przez 42 lata.

O tym, co było i przedtem i potem ze Stefanią Grodzieńską, Pierwszą Damą Polskiego Humoru z ulicy Słonecznej - to nie żart! - poważnie rozmawiała Ewa Stanek

Stefania Grodzieńska: - Proszę chwilkę zaczekać. Poprawię aparat. Wie pani, jestem praktycznie sama w domu od 6 rano, do niczego mi ten aparat nie jest wtedy potrzebny, ale jak słyszę, że córka tak gdzieś koło trzeciej, czwartej wraca z pracy, trzaskają drzwi, to odruchowo łapię za słuchawkę. Jak ktoś tego nie miał, to nie rozumie.

Ewa Stanek: - Mój dziadek miał, ale zakładał rzadko. Nie lubił.

SG: No właśnie. Jestem zaprzyjaźniona ze Skolimowem i często tam bywam. Tam wszyscy są głusi. To jest najlepsze kalectwo właściwie. Jest lepsze niż nie widzieć, czy paraliż, czy coś. To szkodzi raczej otoczeniu. Więc tam wszyscy wrzeszczą. Na początku dziwiłam się, pytałam:

- Słuchaj, czego ty tak krzyczysz? Przecież możesz sobie zafundować taki normalny aparat krajowy. To jest mały wydatek.

- Ale ja mam aparat.

- Ale teraz?

- Nie, na górze, w szufladzie.

Wszyscy mają aparaty, ale nikt nie nosi, tylko wrzeszczą. Ja też jak tam jestem głośniej mówię.

No, już. Działa? Działa.

ES: Pani...

SG: Tak, jestem urodzona w 1914-tym. Zgadza się.

Urodzona - skoro mamy zacząć od początku - w Łodzi, nie w Genewie i nie w Moskwie, o mały włos.

Ale tam mieszkałam. Na pewno wszyscy wiedzą, że była taka duża rewolucja w Rosji, jeszcze przed Związkiem Radzieckim. Wtedy rodzina moja mieszkała w Moskwie. A jak się zaczęła rewolucja - miałam trzy lata, jak żeśmy wyjeżdżali - wyglądało to tak, jakby cała Moskwa opuszczała miasto. Wszyscy do Berlina, bo Berlin przyjmował. Dziewięć dób się jechało, dób - wyraźnie mówię? Do picia był wrzątek na stacjach. Wszystkie panie z czajnikami biegły, żeby zdążyć wody nabrać. Mnie się to tak strasznie podobało, że pamiętam. To była wspaniała dla mnie osobiście podróż.

ES: A Genewa? Tam mieszkał Pani ojciec...

SG: Poznałam go dopiero jako dorosła osoba. Był wykładowcą filozofii i prawa na Uniwersytecie, ale pasje miał inne: fotografowanie i tapicerkę. To jego hobby mnie usprawiedliwiało.

ES: Pani też chciała się zajmować obijaniem mebli?

SG: Nie. Ja byłam w szkole baletowej. I wszyscy mieli do mnie o to pretensje.

- No to co będziesz robić?

- Będę tańczyć

- To będzie twój zawód?!

- Tak.

- A jak będziesz stara?

- Jak będę stara, to będę miała emeryturę.

- A jak będziesz miała na przykład 35, 40 lat?

- To będę prowadziła lekcje w szkole baletowej.

Takie były w domu rozmowy. Ale później, jak poznałam ojca, usłyszałam z jakim niesmakiem - powiedziałabym - mówi o swoim zawodzie wyuczonym, a z jak pasją opowiada o tym, że w swoim studio - nazywał "studiem" kawalerkę - wszystko własnymi rękami zrobił... To było wszystko jedna draperia! Coś niesamowitego zupełnie! On wtedy usprawiedliwił to, że ja się nie chciałam uczyć.

ES: Nie lubiła Pani szkoły?

SG: Bardzo lubiłam swoje koleżanki, kochałam, uwielbiałam swoją polonistkę, lubiłam i szanowałam łacinnika. Z tych dwóch przedmiotów miałam zawsze piątki, byłam najlepsza w szkole - polski i łacina. A poza tym to dwóje. Bo ja się nie umiem uczyć... To znaczy umiem się uczyć roli na pamięć, to tak, ale tak czegoś się uczyć w szkole, to nie.

ES: To znaczy, że polski i łacina łatwo Pani przychodziły, tak?

SG: Nie tylko łatwo. Ja to lubiłam, ja to kochałam, tak jak mój ojciec tapicerkę i fotografikę.

ES: A jak to się stało, że Pani przestała chodzić do szkoły? Mieli dość takiej uczennicy?

SG: Ja nie przestałam chodzić do szkoły, tylko mnie wyrzucili, niech pani mnie nie oszczędza. Byłam tak szczęśliwa! Tylko się martwiłam, że babcia będzie zmartwiona, bo ona przywiązywała wielką wagę do tego, żebym była "dobrze wykształcona", jak to się mówi. A ja nie widziałam siebie ślęczącej kilka lat nad książkami, żeby później wylądować gdzieś i robić coś do końca życia, bo w papierach jest, że jestem kimś tam. Zostałam tancerką i bardzo byłam zadowolona.

ES: Jako tancerka zaczęła Pani występować w teatrze.

SG: Najpierw w zespole tanecznym, jako tak zwany "girlas". Gerlsy - po angielsku girls - to się nazywało, ale myśmy w balecie mówili "girlasy". A w teatrze też mówili o nas w rodzaju męskim: "Słuchaj, jakiś nowy girlas jest, wiesz?"

ES: W teatrze poznała Pani swojego przyszłego męża...

SG: To było tak. Wpada jedna z naszych koleżanek - oczywiście, jak wszyscy dawno już nieżyjąca - Ina Jabłonowska. Wpada do mnie i mówi:

- Widziałaś? Siedział koło mnie taki młody człowiek.

- Widziałam. Przecież na odległość ręki siedział.

- No to ja ci powiem kto to jest. Tylko usiądź.

To usiadłam.

- No kto?

- Jerzy Jurandot.

- No to fajnie.

- Ale teraz ci coś powiem. Siedzisz? Siedzisz. Wiesz co on mi powiedział?

Muszę tu zaznaczyć, bo to ważne: występowałyśmy wtedy cztery - trzy wysokie blondynki i jeden czarny kurdupel - to ja, oczywiście.

- Wiesz co on mi powiedział? - zapytała Ina. - Z tą czarną to ja się ożenię.

Co na to mogła odpowiedzieć taka gówniara, przepraszam, taka smarkula, jak ja wtedy...

Oczywiście powiedziałam:

- Co on sobie wyobraża? Kretyn!

Ale byłam zaczepiona...

ES: To było w Bodedze, w 1937. W tym samym roku poznała Pani drugiego ważnego w Pani życiu mężczyznę - Fryderyka Jarosy`ego. Mówił o Pani szarpio afrikanske...

SG: Z francuska trzeba akcentować: szarpió afrikanske. Nie wiem dlaczego afrykańskie, a szarpio to mogę wytłumaczyć. To jest język Wiecha. Wszyscy wiedzą kim był pan Stefan Wiechecki, czyli Wiech. Też przyjaciel, nieżyjący - jak wszyscy. On często pisał w felietonach o kimś: "w ząbek szarpany", "w dziąsło szarpany", "ty, szarpany!". To nie było obraźliwe, tylko żartobliwe. A ja...no cóż, bywałam różnym szarpio, ale Jarosy`emu jakoś najbardziej się podobało afrykańskie. Już później, jak ktoś w teatrze próbował do mnie mówić szarpio, protestowałam: "Nie! To wolno tylko dyrektorowi".

ES: Sławnemu konferansjerowi, Fryderykowi Jarosy`emu - dyrektorowi Cyrulika Warszawskiego. Kredytowa 14. W tym teatrze zmieniło się Pani życie. A sprawcą był Jerzy Jurandot - ten, co się chciał z Panią żenić i się ożenił, ale nie tak od razu, prawda?

SG: Ja się tak troszkę nasuwałam, bo byłam ciekawa, co będzie dalej, co on powie. Szykowałam sobie odpowiedź: "bardzo miło pan żartuje", coś takiego sobie kombinowałam. Ale on wcale nie dawał mi sposobności. Mówił "dzień dobry", tak jak wszystkim. I przetrzymał mnie straaasznie długo. Po paru tygodniach pękłam, bo już mnie to zdenerwowało. Więc przy pierwszej okazji podeszłam do niego za kulisami i powiedziałam:

- Bardzo pana przepraszam, chciałabym, żeby pan mi dał odpowiedź na jedno pytanie.

- A proszę bardzo - z jego uśmiechu widziałam, że jest z kim rozmawiać.

- Czy to prawda, że się pan chce ze mną ożenić?

- Wie pani... To jest taki ważny krok w życiu. Musiałbym się jeszcze zastanowić, ale nie wykluczam. Nie wykluczam.

I tak zawarliśmy znajomość. Niedługo potem zamieszkaliśmy razem i mieszkaliśmy 42 lata, do jego śmierci.

ES: Ale po górach nie chodziliście razem. To była tylko Pani miłość.

SG: Tak, od razu się zakochałam. A jak się od razu zakochuję, to już kocham do końca życia. Właśnie Tatry. Tatry znałam jak swoje mieszkanie.

ES: Najbardziej lubiła się Pani zatrzymywać w schronisku nad Morskim Okiem...

SG: Prawie zawsze tam, choć bywaliśmy też często w schronisku w Gąsienicowej. Ale naszą bazą było Morskie Oko.

ES: Pani mówi "naszą". Należała Pani do ekipy wspinaczkowej?

SG: Tak, to była właśnie taka ekipa. Wawrzyniec Żuławski, Tadeusz Orłowski, państwo Paryscy - Zofia i Witold. Z tą ekipą, z kimkolwiek z tej ekipy można było zabrać ze sobą ciężarną kobietę, a na drugiej linie jeszcze dziesięcioletniego chłopaczka na przykład. Na czym to polegało? Świetnie asekurowali i mieli znakomite wyczucie co kto potrafi. Dlatego nie proponowali mi nigdy Alp. Wiedzieli, że moją słabą stroną była wspinaczka zimowa. Zresztą nawet nie próbowałam, bo mi zimno było.

ES: Ma Pani może pod ręką swoje górskie zdjęcia?

SG: Nie, musiałabym szukać. Ale mam tu w szufladzie takie jedno. Wycięłam, na pamiątkę. W Gazecie Wyborczej, z którą współpracuję był artykuł o okupacji w Warszawie ilustrowany fotografią warszawskiego tramwaju z "winogronami". "Winogrona" to byli ludzie, którzy wisieli na buforach, na oknach, kilku było zaczepionych, a inni trzymali się tych następnych, nawzajem się trzymali. Ze wzruszeniem oglądam to zdjęcie... Tak to właśnie kiedyś było. Wsiadałam na placu Narutowicza. Dostawałam się bez trudu, bo tam była pętla. Ale nigdy nie wysiadłam na moim przystanku na Saskiej Kępie. Ani razu! Chociaż odpowiednio wcześnie zaczynałam się przepychać. Dopiero wtedy, gdy widziałam, że ta masa głów przede mną się przesuwa, a nie tkwi w miejscu, była szansa, że teraz może wysiądę. Wspaniale było! Zawszę lubiłam ludzi, lubiłam kontakty z ludźmi, nie przeszkadzali mi w tej kupie ani posępni, ani wściekli, ani ci co przysypiali - na kimś się wsparli i spali. Lubiłam ich wszystkich, a szczególnie tych złych, bo byłam ciekawa, co też taka powie. Mówię na przykład:

- Dlaczego pani się tak martwi?

- Czego pani ode mnie chce?

- Żeby się pani uśmiechnęła.

- Co pani wariatka, czy co?

- Taaaaaaaak! A nie widać?

I już się śmiała. Tak to było. Powiedziałabym, że to może był taki trening przed moim przyszłym zawodem, bo ja przecież gadam raczej, niż piszę.

ES: Odważna Pani była. Tak zaczepiać ludzi...

SG: Czasem nie było wyjścia. W Dobrzyńcu opiekowałam się podczas wojny dzieckiem. Między innymi tam. To jest cała długa historia, innym razem opowiem. No i w tym Dobrzyńcu po "wyzwoleniu" brakowało żywności. A tu małe dziecko. Pomyślałam, że pójdę, pierwszego lepszego żołnierza spytam: co ja mam zrobić? Sklepy pozamykane... A jak mi powiedzą, że tak, że zamknięte, to powiem, żeby mi dali chleb. Oczywiście wszystkie starsze panie - wtedy nie było jeszcze moherowych beretów, tylko nosiły chustki na głowie - przybiegały do mnie, wołały: "nie, nie można jej puścić! Sowieci gwałcą!" Bardzo mi przykro, gdybym nie była sobą, to bym powiedziała "niech się panie uspokoją", albo coś takiego. A ja wypaliłam: "jak już mnie będą mieli zgwałcić, to sobie wybiorę jakiegoś ładnego chłopaka, więc proszę się o mnie nie martwić". To zamknęło wszystkim usta. A ja poszłam. Spytałam, czy mogę mówić po polsku. "Da". No więc mówię, żeby mnie wpuścili. Sowieci wiedzieli, że budzą panikę, a tu przyszła dziewczyna i chce chleb kupić. Zaczęli się wszyscy śmiać. "Ale tu nie piekarnia" - mówią. Ja im na to: "Wiem! Czy wyglądam, jakbym nie wiedziała gdzie przyszłam?". To im się widocznie spodobało, bo więcej nie zadawali pytań. Dostałam taką dużą pakę, co mi się po drodze rozdarła, w ogóle trudno ją było unieść. Tam był chleb, mąka, cukier i jeszcze coś. Stałam się bohaterką miejscowości Dobrzyniec.

ES: To był koniec wojny. Spod Warszawy dotarła Pani do Lublina, gdzie działało radio. Pani twierdzi, że pierwszy raz w życiu siedziała wtedy przed mikrofonem...

SG: A byłam tam najstarsza! Miałam 30 lat. Wszyscy koledzy byli młodsi ode mnie. Najmłodszy miał 19 lat. Był po ciężkich przejściach wojskowych. Posłaliśmy go do szkoły. I on chodził do szkoły normalnie, a po południu, jak odrobił lekcje, to miał dyżur. Skończył, maturę zrobił. Zbyszek Lutogniewski. Jeżeli ktoś we Wrocławiu nas słucha, to na pewno go pamięta, bo on tam był taką bardzo popularną postacią radiową.

ES: A pamięta Pani swoje pierwsze spotkanie z radiem? Jako słuchaczka.

SG: Oczywiście! Moja koleżanka z klasy przyszła do szkoły i oznajmiła: "Słuchajcie, słuchajcie! Mój tata wrócił z Niemiec i przywiózł radio". Nie mogłam uwierzyć: "Co? I w domu masz?". Musiałam to zobaczyć. Za dwa domowe wypracowania zostałam zaproszona na radio. Powiedziała mi Lucynka - tak się nazywała ta koleżanka - kiedy mam przyjść, żeby tata był w domu, bo tylko tata umie się z radiem obchodzić. No więc przyszłam tam, a jej tata powiedział: "Nastawię wam muzykę taneczną. Bardzo dobrą. Najlepszą jaka istnieje!" To była stacja niemiecka KoenigsWusterhausen. No i myśmy siedziały i słuchały. Później tata powiedział: "Już dosyć". To podziękowałam i pobiegłam do domu opowiedzieć, wszystkim opowiadałam, że słuchałam radia! To było coś! Wtedy pokochałam radio. Dawno to było...

Wie pani na czym polega przykrość starości?

ES: Że już wszystko było?

SG: Nie. Na tym, że ja tyle wiem. Wiem - nie, że umiem. Bardzo mało umiem, ale wiem różne rzeczy i to nie ma żadnego wpływu na nic. I to jest przykre. Ja wiem, co to jest piosenka i wiem, jak ją trzeba wykonywać. Niestety. Mówię o piosence lirycznej, nie satyrycznej. Mamy wielu znakomitych satyryków. Polska zawsze z tego słynęła. Oni świetnie odgrywają te swoje kuplety. Nie mówię o nich, tylko o piosence lirycznej. Tak jak były Tuwima teksty, Hemara, nieskromnie dodam mojego nieżyjącego już męża. "Powróćmy, jak za dawnych lat", "Ada to nie wypada", "Błękitne oczy" - to są takie wieczne szlagiery śpiewane. Zapomniano o tym, że piosenka składa się z tekstu i z melodii. Melodii, nie muzyki. Te gwiazdy płytowe, toż to wszystko jest wokaliza. Krzyk tonącego, który widzi, że na brzegu są jacyś ludzie. Ostatni krzyk nadziei. Ja kocham piosenki, dlatego tak mówię. A jak ktoś pięknie zaśpiewa, tak jak pani Irena Santor, czy pani Jopek - mówię pani, bo nie znam jej osobiście - to jestem taka szczęśliwa...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji