Sen srebrny Salomei
Jerzy Jarocki, mistrz teatralnej reżyserii, znowu zrobił w Starym Teatrze wspaniałe przedstawienie. (Dlaczego na premierze prasowej widownia tylko trochę ponad połowę zajęta?) Przed kilku laty Jarocki wystawił {#re#9323}"Portret"{/#} {#au#87}Mrożka{/#}, niedawno {#re#19557}"Ślub"{/#} {#au#405}Gombrowicza{/#}. Oba mocne, wstrząsające spektakle. Teraz "Sen srebrny Salomei" {#au#126}Słowackiego{/#}. Najważniejsi aktorzy ci sami: Jerzy Radziwiłowicz, Jerzy Trela, Dorota Segda, Krzysztof Globisz. Jeszcze do tego - muzyka Stanisława Radwana oraz scenografia Barbary Hanickiej i Kazimierza Wiśniaka. Czegóż można jeszcze więcej chcieć. Gwarancja świetności poza wszelkimi wątpliwościami. I wielka nasza klasyka. "Romans dramatyczny w pięciu aktach", jak określił {#au#126}Słowacki{/#} "Sen srebrny...", czerpie materiał epicko-teatralny z osiemnastowiecznego buntu hajdamackiego przeciw polskiej szlachcie. Wątek historyczny urasta w potężnej wizji poety do takiego skłębienia problemów historycznych, teatralnych, egzystencjalnych, moralnych, mistycznych, do takiej wybuchowej konfrontacji krwawego kolorytu okropności z poezją liryczną, widzeniami i snami, że dzisiejszy czytelnik i widz nurza się w tych romantycznych labiryntach, pełen zaskoczenia i zdumienia, chyba także i niezrozumienia wobec owych dziwności. Wreszcie, oswobodziwszy się nieco z lawiny ciemnej i makabrycznej poezji, z potoku monologów, z nadmiaru romantycznej teatralizacji, z powodzi słów - odkrywa z równym zdumieniem, że cała ta ponura i mistyczna opowieść nie jest wcale tak odległa od naszych czasów i doświadczeń. I że Słowacki przeniknął ją trzeźwym, racjonalnym wglądem w rzeczywistość ludzką, w poplątania losów, w sumienia swych bohaterów.
Jak grać dziś ten romantyczny dramat zbrodni, zawiłych perypetii miłosnych, snu, wiary i nadziei? Jak nie zagubić anegdotycznych wątków, wewnętrznego sensu, urody poezji? Przedstawiać z rapsodyczną powściągliwością sceniczną i z eksponowaniem słowa? Opowiedzieć przede wszystkim krwawą fabułę?
Jarocki opracował tekst (skróty) i wyreżyserował tak, że pokazał przejrzystą całość wielowarstwową, uwidocznił ambiwalencję moralnych motywacji, zachował niepokojące i nostalgiczne piękno.
Wszystko temu celowi służy - i muzyka, i scenografia. Przede wszystkim aktorzy. Radziwiłowicz w roli Regimentarza jest taki, jakiego by się w teatrze chciało zawsze oglądać: archaiczny i współczesny, gorący i precyzyjny, czuły i okrutny, tragiczny i błazeński, cały poplątany w sobie, cudownie mówiący tekst. Trela jako Gruszczyński niesie swą postacią bogaty koloryt i dramat kresowego pana, jest wyrazisty, prawdziwy. Świetny jest Semenko Globisza, pełny i zagadkowy, już zapowiadający Bohuna. Jak zawsze, znakomitym aktorstwem zachwycają Andrzej Hudziak (Pafnucy) i Edward Linde-Lubaszenko (Wernyhora). Do sztuki tych artystów dobrze dostrajają się młodsi: Jacek Poniedziałek (Leon) i Artur Dziurman (Sawa). Osobne słowa uznania należą się Dorocie Segdzie za jej kreację Salomei. Wyzbyła się tu nalotu maniery, jaki ją niekiedy nawiedza. Mówi tekst czysto, z jej specyficzną melodią głosu, z subtelną harmonią mimiczną i ruchową. Jej Salomea jest ze snu, prawdy, czułości i czystości, z poezji i z rzeczywistości. Beata Rybotycka (Księżniczka), bardzo dobra w sylwetce i dynamice ruchu, nieco gorsza w dykcji. Szkoda, że nie ma tu dla niej epizodów wokalnych.
Sceny zbiorowe, skomponowane z udziałem wielu aktorów, z gry świateł i muzyki, urzekają scenicznym pięknem, przywołują obrazy i echa minionej epoki.
Przedstawienie trwa trzy godziny. Nie nuży. Trzyma w napięciu. Powinno mieć pełną widownię przez długie miesiące.