Artykuły

Raport ze śląskich scen

Region, który posiada kilkanaście teatrów miejskich i dość sporą liczbę teatrów nieinstytucjonalnych, praktycznie nie istnieje na teatralnej mapie Polski. Gdzie szukać przyczyn takiego stanu rzeczy, co powoduje, że Śląsk jest artystyczną pustynią? - o kondycji artystycznej śląskich teatrów pisze Aneta Głowacka w Opcjach.

O śląskich teatrach, przynajmniej tych znajdujących się w Katowicach i miastach przyległych, z rzadka myśli się i mówi dobrze, zwłaszcza wśród osób żywo zainteresowanych teatrem. Wystarczy zapuścić się w miasto z niewinną sondą, by usłyszeć kilka kwaśnych słów na temat lokalnych świątyń Melpomeny. Narzeka się na brak ambitnego, stawiającego intelektualny opór repertuaru, świeżości i reakcji na otaczającą rzeczywistość, która, jeśli się w teatrze pojawia, to wkomponowana w szkolny kanon i pokazana za pomocą ogranych chwytów. Nie tylko brak inwencji w ożywianych na scenie dramatach, ale też wystawiane w muzealnych dekoracjach "Romea i Julie" potwierdzają przeczucie, że teatr w tej szerokości geograficznej zapadł na wieloletni marazm. I nie wiadomo, czy i kiedy obudzi się z chocholego otępienia. Częściej niż pochwały słyszy się zaprawione goryczką marzenia, że wreszcie mogłoby zawrzeć w teatralnym kotle. Niestety, z rzadka pojawiają się premiery, które elektryzują emocjonalnie i intelektualnie i utwierdzają w przekonaniu, że w miejscu, które nigdy nie było kulturalnym zagłębiem Polski, teatr ma coś do powiedzenia. Kiedy pytam znajomych, co ostatnio widzieli na którejś ze śląskich scen, spoglądają na mnie z niedowierzaniem, jakby zastanawiali się, czy nie żartuję.

Region, który posiada kilkanaście teatrów miejskich i dość sporą liczbę teatrów nieinstytucjonalnych, praktycznie nie istnieje na teatralnej mapie Polski.

Gdzie szukać przyczyn takiego stanu rzeczy, co powoduje, że Śląsk jest artystyczną pustynią? Rzecz jasna grzechów głównych pojawi się wiele, winowajców co najmniej kilku, a ranga winy zależeć będzie od punktu siedzenia względem scenicznej rampy. Publiczność wskaże palcem na twórców, którzy niewiele lub zgoła nic nie mając do powiedzenia, ukrywają się za realizacjami lektur szkolnych, czyli tzw. bezpiecznym repertuarem. Wiadomo, że bez względu na to, czym zabłysną na scenie, widownia nie będzie świeciła pustkami. Interwencyjne telefony sprawią, że szczelnie wypełnią ją szkoły, zwłaszcza jeśli wystawiane dzieło będzie kanoniczne, a obok tego nawet przeciętny uczeń spokojnie przejść nie może - wiadomo, "Dziady" znać trzeba. Rzecz jasna, w takim przypadku trudno o zadowolenie bardziej wyrafinowanych odbiorców, którym przeszkadza zapach szkolnej tektury. I tu pojawia się przedni pomysł, ostatnio chętnie eksploatowany w teatrze, przykrojenia klasyki do współczesnych realiów, zresztą nie od dziś klasyka współczesnością stoi.

Różne są oczywiście strategie ingerowania w dzieła wieszczów. Najlepiej wystawić w taki sposób, by wilk był syty i owca cała. W miarę nowocześnie, z gadżetami współczesności, tak by zainteresować młodą publiczność, ale wszystko pod kontrolą i w bezpiecznych proporcjach. Ważne, żeby tekst dramatu zachować w całości, a młodzież nie pogubiła się w interpretacyjnych zawiłościach. Takie są "Dziady" w reżyserii Bogdana Michalika (Teatr Zagłębia) czy "Miarka za miarkę" w reżyserii Krzysztofa Kopki (Teatr Nowy w Zabrzu). "Dziady" okraszono aluzjami do współczesności, jakkolwiek interpretacja dramatu nie różni się od tej znanej ze szkolnych bryków. Z kolei uwspółcześnianie Szekspira - miało ono być, jak sądzę, rewelacją sezonu - okazało się inscenizacyjną hybrydą, która na pewno nie przybliży młodzieży treści dramatu, a wręcz przeciwnie - jeszcze go zagmatwa. Żeby wiedzieć, że postaci w garniturach to reżyserska wariacja na temat współczesności, trzeba wcześniej przeczytać tekst. Kto zaś zna tekst i spodziewa się inscenizacyjnych fajerwerków, wyjdzie rozczarowany pretensjonalnością i banalnością przedstawienia, oscylującego między powagą a farsą. Niemożność oderwania się od groteskowych min w innym niż farsowy repertuarze to, zdaje się, dość powszechna przypadłość śląskich aktorów.

Pewną odmianą w stosunku do papierowej klasyki miał być "Król Edyp" Sofoklesa w reżyserii Grzegorza Kempinsky'ego (Teatr Śląski w Katowicach). Reżyser przeniósł akcję tragedii w bliżej nieokreślone czasy współczesne, chociaż we włączonych w strukturę spektaklu filmach co bystrzejsze oko mogło rozpoznać Urząd Wojewódzki i hotel Monopol w Katowicach. Tłum bezdomnych (w tych rolach studenci otwartego przy Teatrze Studium Aktorskiego) atakował bezlitośnie pierwsze rzędy widowni, z determinacją równą tej, z jaką czynią to rezydenci Dworca PKP. Antyczne Teby aluzyjnie zamieniono na współczesne Katowice, Edyp pojawił się w kostiumie nowobogackiego decydenta. W ascetycznych, chłodnych dekoracjach można się było spodziewać ostrej diagnozy współczesności, sztuki, która poruszy lokalne zaskorupienie. Tymczasem Grzegorz Kempinsky postawił na uniwersalność historii. Zafastrygował to, co mogło przypominać widok za oknem - utrzymany w kolorach sepii film dokumentalny - chociaż pokazywał miejsca dobrze znajome, wydawało się, że opowiada o innej epoce. To, co teraźniejsze i lokalne, rozpuściło się w uniwersalnym, a poetyckość rozmyła ostrość sądu. W rezultacie powstała tragedia władzy, która niczym skórzana łatka pasuje do każdej epoki - a takich łatek oglądamy tysiące.

Mało intrygująca okazała się również "Dżuma" Alberta Camusa w reżyserii Rudolfa Zioły. Właściwie można by o tym spektaklu powiedzieć, że jest kolejną realizacją z cyklu "przekład słowa pisanego na tekst ikoniczny". Poprawnie, linearnie jak w hollywoodzkim stylu zerowym. Bez niespodzianek i naruszania poczucia bezpieczeństwa u widza. Ten z pewnością zapamięta fabułę (o co zapewne w poetyce inscenizacji lektur szkolnych chodzi), gorzej ze świadomością tego, co "Dżuma" ze sobą niesie. Nie mówiąc już o poczuciu zagrożenia rodem z antycznej tragedii, które w czasie trwania spektaklu emocjonalnie postawiłoby do pionu, dając asumpt do późniejszej refleksji. Nie doświadczymy świata skrywającego się za przezroczystą ścianą. Poza irytacją na dźwięk hiszpańskich, jakby wyjętych z innej bajki, rytmów, oddzielających w spektaklu poszczególne obrazy, widz czuje się wyprany z emocji - chociaż, paradoksalnie, silą teatru polega na możliwości bezpośredniego rażenia. Wystawianie lektur szkolnych to stary punkt repertuarowy śląskich teatrów, ba, może nawet moralny obowiązek w czasach, gdy cała Polska czyta dzieciom tylko na billboardach. Szkoda tylko, że poza wysłuchaniem ze sceny słowa pisanego nie można liczyć na interesujące interpretacje, otwierające oczy i mentalne klapki obrazy, które zmuszają do dyskusji i zamyślenia.

Drugą linią repertuarową, która jak sinusoida przeplata się z brykami szkolnymi, jest repertuar farsowy. Święcący od 12 lat triumfy w Teatrze im. Wyspiańskiego w Katowicach "Mayday" Raya Cooneya w reżyserii Wojciecha Pokory doczekał się drugiej części zrealizowanej przez Marcina Sławińskiego. Fabuła "Mayday 2" przykrojona do nowej rzeczywistości kulturowej - społeczeństwa informatycznego (początkiem intrygi jest internetowy romans) - gromadzi na widowni tłumy. Prawdę mówiąc, tylko podczas Ogólnopolskiego Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje, i do tego w czasie pokazów mistrzowskich, zobaczyłam, że widownia w Teatrze Śląskim może być tak zapełniona. "Mayday 2", "Wieczór kawalerski" Robina Hawdona (reż. Janusz Szydłowski) - ta druga realizacja to już z pewnością dziecko gorszego boga, nawet na tle repertuaru farsowego - królują w Katowicach. "Prywatna klinika" Johna Chapmana i Dave'a Freemana (reż. Jerzy Fedorowicz) i "Kolacja dla głupca" Francisa Vebera (reż. Andrzej Celiński) zabawiają widzów w Sosnowcu, który chociaż żadną miarą Śląskiem nie jest (zalicza się doń tylko administracyjnie), leży na szlaku teatralnych wypraw tak widzów, jak i recenzentów z prasy codziennej. Tutejsi widzowie mogą się również zrelaksować przy "Sztuce kochania" Zbigniewa Książka (reż. Krzysztof Jasiński). "Kilka historyjek, trochę pikantnych, odrobinę niepoprawnych, ciut niegrzecznych, zdecydowanie przeznaczonych dla dorosłych, pozwoli nam spojrzeć na nasze życie erotyczne z przymrużeniem oka. Chodzi o to, by zabawić się, poigrać, pogadać trochę o tym, o czym wstyd głośno mówić. Dzięki frywolnym żartom uśmiechniemy się sami do siebie" - czytamy w programie. A przecież nie ma nic lepszego niż taki odpoczynek po wyczerpującym dniu lub równie wyczerpującym intelektualnie repertuarze szkolnym.

Teatry dbają o nas, jak mogą, by przynajmniej w świątyni VII muzy nie dopadła nas skrzecząca rzeczywistość. A jeśli nawet na reżyserski stół bierze się temat cięższego kalibru, na przykład polityczny, oprawia się go w komediowe ramki ("Naczelnik" Stanisława Bieniasza w reż. Marka Wortmana, Teatr Nowy w Zabrzu). Rozrywką sztuka stoi. Paradoksalnie jednak - to nie śmichy-chichy stały się przyczyną największego sukcesu zabrzańskiego teatru, a "Wampir" Wojciecha Tomczyka w reżyserii Marcina Sławińskiego. Historia inspirowana sprawą seryjnego mordercy ze Śląska przyniosła Nagrodę Główną i Grand Prix - nagrodę Publiczności III Festiwalu Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" w 2003 roku, organizowanego zresztą przez ten teatr, i Nagrodę Ministra Kultury na X Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej (28 czerwca 2004 r.). Szkoda, że od 2003 roku słuch o zabrzańskich repertuarowych rewelacjach zaginął. A jeśli słyszy się o Zabrzu, to tylko w kontekście Kliniki Kardiochirurgii (ewentualnie organizowanego przez teatr festiwalu).

Faktem jest, że teatr na prowincji, do tego pozbawionej inteligenckiej przeszłości - ale też bez przesady: w końcu od kilkudziesięciu lat ze śląskich uczelni wypuszcza się kolejne pokolenia magistrów - ma mniejsze możliwości realizowania się w repertuarze awangardowym, kontynuującym tradycję eksperymentatorskich poszukiwań. Badania terenowe nad śląską publicznością potwierdzają, że ta lubi traktować teatr jak inny wariant telewizyjnej rozrywki, chociaż z drugiej strony - na przyjezdny, bywa że ambitniejszy repertuar wszystkie bilety są wykupione. Czy więc spełnia się stare porzekadło: "Cudze chwalicie, swego nie znacie?" - i czy to "swoje" umiera niechciane, przygniecione stertą komediowej tandety? Publiczność z różnych powodów nie chce zaufać teatrom, uwierzyć, że mogłyby one jej zaoferować repertuar z półki wyższej o co najmniej oczko w stosunku do tego, jaki proponuje historia wypełniona bieganiem wokół ustawionych na środku drzwi. Teatry boją się podjęcia ryzyka zrobienia czegoś, co wykraczałoby poza sceniczną zgrywę. "Publiczność jest surowa i wymagająca dla swoich, otwarta i liberalna dla przybyszy, zwłaszcza jak zobaczy buźki z seriali" - podsumowuje sytuację Andrzej Lipski, dyrektor Teatru Nowego w Zabrzu. Jest w tym pewnie ziarno prawdy. Rzadko kiedy zdarza się, żeby nawet bardziej niż średni spektakl z Warszawy nie został pożegnany owacją na stojąco (wystarczy wybrać się do Teatru Rozrywki w Chorzowie na jakikolwiek gościnny spektakl).

Inna rzecz, że przedstawienia, które w mniemaniu reżyserów wyłamują się z komediowej papki, zwykle znajdują się o pół kroku od tego, czego bardziej wymagający widzowie mogliby oczekiwać. Powstają spektakle, które nie są ani dla grupy szukającej w teatrze tylko rozrywki, ani dla tych, których interesuje dialog rozgrywający się między sceną a widownią, ciekawa wizja świata, zadawanie pytań i szukanie na nie odpowiedzi. Ci więc w poszukiwaniu duchowych i estetycznych doznań muszą pielgrzymować przynajmniej do Krakowa (bo najbliżej), często z niemałym poświęceniem. Powrotna podróż z miasta Kraka pociągiem w godzinach późnowieczornych lub nocnych, chociaż dystans niezbyt duży, ze względu na brak połączeń bywa niemożliwa. Kiedy Michał Ratyński, kierownik literacki Teatru Śląskiego tłumaczy mi dysproporcje w propozycjach repertuarowych, na czerwonej karteczce zapisuje dwie liczby: 90 i 10. Pierwsza to procent widzów zainteresowanych farsami, na nich też zarabia teatr, druga dotyczy odbiorców ambitniejszego repertuaru. Jak widać, robienie dla nich teatru po prostu się nie opłaca. Koszty związane z powstawaniem spektaklu są nieproporcjonalnie wyższe w porównaniu z wpływami do kasy. Kiedy uświadomimy sobie, że i tak ten repertuar nie spełnia oczekiwań, a więc na spektakle przyjdzie mniej niż 10 procent, Śląsk rysuje się jako kulturalna pustynia.

W pokrytym betonem, spalinami i pokopalnianym pyłem miejscu nie jest chyba jednak aż tak szaro, jak zasugerowałam przed chwilą. Wiele scen z różnym repertuarem i posługujących się różnymi środkami wyrazu w zasadzie mogłoby sobie pozwolić na specjalizację. Trzeba by tylko więcej determinacji i odwagi. "Dobrze, gdyby Duża Scena zarabiała na teatr, a na Kameralnej czy Malarni można było realizować bardziej wymagające przedsięwzięcia" - rozsnuwa plany wyjścia z artystycznego odrętwienia Michał Ratyński. Wydaje się, że należy dać szansę młodym. Podobno plany angażowania bardzo młodych twórców, tuż po szkole, którzy mogliby przyciągnąć młodego, poszukującego widza, już są - swego czasu na stronach Teatru Wyspiańskiego można było przeczytać o planowanym konkursie dla młodych reżyserów. Plany i dobre chęci są, ale, jak zwykle, z pieniędzmi i realizacją gorzej. Póki co więc funkcja ludyczna teatru na Śląsku realizuje się najlepiej. Teatr Rozrywki od lat zapewnia lekki repertuar, czasami z niskiej, czasami z wyższej półki. "Rocky Horror Show" czy "Jesus Christ Superstar" od kilku lat nie schodzą z afisza, ściągając do teatru kolejne pokolenia licealistów, od tego też zwykle zaczyna się ich teatralna edukacja. Gorzej, gdy się też na tym kończy. Kolorowo, w lekkiej, dobrze przyswajalnej formie, "Teatr ma kusić ludzi tym, czego by sami nie wymyślili" - zdradza teatralne credo Dariusz Miłkowski, dyrektor naczelny i artystyczny chorzowskiego teatru - nawet jeśli repertuar nie należy do najbardziej ambitnych. Homo ludens dobrze poczuje się również w Gliwickim Teatrze Muzycznym. "Zorba", "Wesoła wdówka" czy "42 ulica" z pewnością nie zaskoczą inscenizacyjnymi fajerwerkami, ale jeśli prawdą jest, że publiczności nie o wielką sztukę idzie, ale o odpoczynek i kontakty towarzyskie w foyer, to teatr w Gliwicach wpisuje się w te potrzeby idealnie. Poszukiwacze złotego runa w tym czasie są gdzie indziej. Teatry stają więc przed wyborem między repertuarem wysokim, adresowanym do wykształconej mniejszości, a rozrywkowym, kierowanym do widza mniej wyrobionego. W którą stronę szala się przechyla, wszyscy wiemy. Mówi się, że teatr na prowincji, żeby być żywy i ważny, musi mówić własnym głosem, musi być zaangażowany w życie wspólnoty. W chwili, gdy zapada na zapalenie strun głosowych albo powtarza tę samą pieśń jak zdartą płytę, traci na znaczeniu, popada w pobłażliwe zapomnienie albo wikła się w pajęczynę stereotypów. Teatry na Śląsku już dawno w taką pajęczynę się zamotały i póki co nie wydaje się, że pozbędą się niewygodnych łatek. Teatr Zagłębia od lat uchodzi za teatr lekturowy - tam najchętniej wybierają się szkoły, żeby zobaczyć kolejną adaptację. Nauczyciele mówią, że jego atutem jest dobra gra aktorska i bezkrytyczna wierność autorowi - dramatu naprawdę nie trzeba czytać. Nawet gdyby przypadkiem zdarzyło się, że repertuar wykroczy poza farsę i szkolne bryki, trzeba będzie niemałej determinacji, żeby nawrócić wątpiących. Podobna łatka dobrze pasuje do Teatru Śląskiego - w powszechnym mniemaniu najgorszego na Śląsku. Ta ciepła opinia to, jak się zdaje, jeszcze rezultat działalności dyrektora Bogdana Toszy. Od dwóch lat, od kiedy dyrektorem został Henryk Baranowski, teatr powoli się rozkręca: wzrasta liczba nielekturowych premier, zwiększyły się wpływy do kasy. Jakkolwiek na dzień świetności i chwały pewnie przyjdzie jeszcze poczekać. Powstały co prawda spektakle komentujące współczesną rzeczywistość, odnoszące się do konsumpcyjnego modelu życia, a więc takie, które mogłyby być ważne dla katowickiego widza ("Ostatnie piętro" Rolanda Schimmelpfeniga, reż. Grzegorz Kempinsky i "Pod lodem" Falka Richtera w reż. Michała Ratyńskiego - na zdjęciu). Czy były ważne? W kuluarach nie zawrzało. Kto wie, czy to nie strach przed oczekiwaniami publiczności zatrzymał je w pół kroku, między teatrem zaangażowanym, szarpiącym za nerw teraźniejszości, a mieszczańskim teatrem niedzielno-popołudniowym.

Swoje łatki mają też istniejący od szesnastu lat Teatr Korez i kultowy w Katowicach Teatr Cogitatur. Ten pierwszy, znany z realizacji m.in. Schaeffera, a ostatnio najbardziej śląskiego ze śląskich spektakli - "Cholonka" według Janoscha w reżyserii Mirosława Neinerta i Roberta Talarczyka, uchodzi za scenę alternatywną dla wszystkich, których noga nigdy nie postanie w Teatrze Śląskim. Po udanej wizycie w Warszawie poplątana biografia śląskiej rodziny opowiedziana przez Janoscha stała się niespodziewanie teatralną wizytówką Śląska. Bardzo to cieszy, chociaż żal, że siła tutejszego teatru leży jedynie w osobliwościach gwary i lokalnego folkloru.

Teatrem artystowskim i elitarnym był do niedawna Cogitatur. W jego siedzibie, przy ulicy Gliwickiej 9a, w zrujnowanej oficynie fabryki drutu, gdzie mieścił się również pub, dobrze było przebywać. Obecność na spektaklach, na organizowanym przez teatr festiwalu A part lub, jeszcze lepiej, znajomość z członkami zespołu świadczyły o teatralnym wyrobieniu. Spektakle: "Aztec Hotel", "W hołdzie ekspresjonistom" czy "Il Fondo d'Oro przeszły do legendy. Wspomnienia o nich nie tylko podsycają mit teatru, paradoksalnie, okazują się przeżyciem pokoleniowym pewnej grupy teatromanów. Funkcjonowanie Cogitaturu w zbiorowej świadomości na prawach legendy - chociaż poza dwiema Złotymi Maskami za "Cabaret Neopathetique " (1994) i dla Witolda Izdebskiego za inscenizację "Czterech snów Hördelina" (1998) oraz kilkoma nagrodami za animowanie kultury teatr nie ma na koncie spektakularnych sukcesów - wiązać pewnie trzeba z jego ucieczką od oficjalności i kultury masowej. Studenckie korzenie, ekspresjonistyczna estetyka, poruszane tematy (od lat 90. odejście od zaangażowania politycznego) i idea artystycznej wspólnoty zawsze ustawiały go w opozycji do teatru repertuarowego. A wiadomo, niszowe znaczy lepsze. O Cogitaturze można już mówić w czasie przeszłym, ponieważ z powodu ogromnych długów założony w 1981 roku przez Witolda Izdebskiego teatr zawiesił działalność.

Jeśli chodzi o inne możliwości realizacji potrzeb teatralnych - coraz większego rozmachu nabiera organizowany przez Śląski Teatr Tańca w Bytomiu Festiwal Sztuki Tanecznej, który w początkach lipca ściąga do betonowego miasta entuzjastów tańca z całego świata. Poza przeglądem tendencji w sztuce tańca w Europie śląski widz ma szansę zobaczyć, co dzieje się po drugiej stronie globu lub czym jest taniec w kulturze Wschodu. Początek października to z kolei przegląd najciekawszych propozycji współczesnej dramaturgii. Festiwalem Rzeczywistość przedstawiona od kilku lat z powodzeniem kieruje Andrzej Lipski, dyrektor Teatru Nowego w Zabrzu - jakkolwiek ostatni festiwal kazał powątpiewać w moc kreacyjną współczesnego teatru i najświeższej dramaturgii. Tendencja zniżkowa ujawniła się również w trakcie tegorocznego Ogólnopolskiego Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje, współorganizowanego w początkach marca przez Estradę Śląską w Katowicach. Poza "Woyzeckiem" Buchnera w reżyserii Mai Kleczewskiej i "Plasteliną" Sigariewa w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego poziom spektakli był - oględnie mówiąc -ś redni. Festiwal ma wielu sympatyków, jakkolwiek niewielu z nich, ze względu na ograniczoną (liczbę miejsc na widowni - a to kolejny kłopot teatrów na Śląsku -u dało się zażyć teatralnej uczty. Ci będą mieli szansę uzupełnić niedobory w czasie zbliżających się Gliwickich Spotkań Teatralnych.

Na koniec peregrynacji po teatralnym Śląsku wróćmy do zasadniczego pytania: jakie teatry powinny istnieć w tym regionie Polski, by była z nich zadowolona publiczność - zarówno ta wymagająca, jak i ta mniej obyta z teatrem? Dlaczego w Legnicy, Wałbrzychu czy Gdańsku mogło dojść do teatralnego poruszenia, a na Śląsku, którego specyfikę teatr może i powinien wykorzystywać, od kilkudziesięciu lat jest cicho, jak makiem zasiał. Wspomni się tylko czasem niegdysiejsze śniegi i początki kariery Gustawa Holoubka czy Aleksandry Śląskiej. Jeśli wielu ludzi nie dociera do teatru, przynajmniej takiego, który nie byłby kontynuacją "Rodziny Kiepskich" albo którejś z popularnych telenoweli, może niech teatr dotrze do nich? Ciągle czekają na wypełnienie sztuką aktorską ogromne industrialne przestrzenie. Konstanty Puzyna napisał kiedyś, że teatr, zwłaszcza ten na prowincji, trzeba mimo wszystko "spróbować przyszpilić życiem". Rozumianym "jako rzeczywiste zainteresowania widzów. Widzów najaktywniejszych intelektualnie, nie wapniaków ani takich, co chcą jedynie pójść z żoną w niedzielę na coś kulturalnego". Póki co, słowa Puzyny wydają się wołaniem na puszczy. Publiczność wini teatry za lata repertuarowej smuty. Teatry narzekają na brak życzliwości ze strony krytyki i niekompetencję recenzentów, którzy rzadko są w stanie wejść - i niechętnie to robią - w merytoryczny, twórczy dialog. Krytycy nie piszą, bo-jak mówią - nie ma o czym. Przypomina się historia z utworu Mikołaja Reja: "Ksiądz Pana wini, Pan Księdza, a nam biednym zewsząd nędza".

Oby ten teatralny raport wkrótce można było umieścić tam, gdzie pisarstwo poety z Nagłowic.

***

Aneta Głowacka - absolwentka polonistyki i studentka V roku kulturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego. Fanka teatru, soku pomidorowego i krajobrazu z szybem kopalnianym. Od kilku lat z zacięciem godnymlepszej sprawy śledzi życie teatralne na różnych festiwalach i spektaklach. W wolnych chwilach rozwiązuje jolki i pisze limeryki. Od niedawna redaktorka działu teatralnego Opcji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji