Dwoistości i pęknięcia
Twórczość Jerzego Jarockiego od kilku lat wykazuje pewną regularność, co drugie przedstawienie okazuje się rewelacją. {#re#9323}"Portret"{/#} był świetnym przedstawieniem, {#re#28079}"Słuchaj, Izraelu"{/#}, raczej nieudanym. Teraz po {#re#19557}"Ślubie"{/#}, który okrzyknięto najlepszą inscenizacją ubiegłego roku, "Sen srebrny Salomei" {#au#126}Słowackiego{/#} okazał się niestety dość dziwną hybrydą zmontowaną z dziwnych kompromisów. Począwszy od metaforycznych skrótów, znanych z przedstawień Jerzego Grzegorzewskiego oraz Kazimierz Wiśniak, który lubi zabawę nieco "oleodrukową" opisowością. Niestety na scenie nie udało się pogodzić tych dwóch sposobów scenograficznego myślenia, ani też połączyć ich z ideą reżysera. Zresztą ta ostatnia też nie okazała się zupełnie jasna. Jerzy Jarocki, który znany jest z tego, że ma dar przerabiania "materiału dramatycznego" na prawdziwie sceniczny dramat, pozbywając się zbędnego tekstu, wydobywając z nadmiaru słów istoty intencji, tym razem chyba zawiódł się na swoich umiejętnościach. Nieokiełzany potok poezji Słowackiego został fragmentami poszatkowany zgodnie z dbałością o czystość intencji, miejscami zostawiony, jakby dla jego własnej urody. Dlatego przedstawienie, skądinąd krwiste i nasycone silnymi emocjami, graniczy czasem ze słuchowiskiem radiowym. Byłoby to może uzasadnione odwoływaniem się do tradycji tragedii antycznej, która słowem o wielkiej sile poetyckiej odmalowywała najstraszniejsze jatki i zbrodnie, gdyby tutaj poezja Słowackiego nie została oczyszczona do kości, do samych idei.
Może dzięki temu przynajmniej pozornie szczęśliwie kończąca się historia romansowa dwóch par opowiedziana na tle krwawego kozackiego powstania na Ukrainie ma też swój inny wymiar, o wiele bardziej przytłaczający.