Artykuły

"Dom Bernardy A."

"Dom Bernardy A." Federico Garcii Lorki w reż. Alejandro Radawskiego w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym.

Na ten spektakl trzeba iść czym prędzej, trzeba iść koniecznie, natychmiast, dobijać się do kasy i obejrzeć od początku do końca. Bo drugiego takiego szita ze świecą szukać.

Mamy świetny dramat Lorki, który - moim zdaniem - wcale się nie zestarzał. Oto Bernarda Alba (Ewa Kolasińska) wyprawia pogrzeb swego drugiego męża i zostaje w domu sama z córką z pierwszego małżeństwa i dwiema córkami z drugiego małżeństwa (Radawski ścina tu klika postaci, w oryginale córek jest pięć). Dom jest niczym więzienie, bo Alba trzyma córki w zamknięciu, nie pozwala im wyjść na zewnątrz, każdy potencjalny kandydat do ręki którejkolwiek z nich jest nieodpowiedni i Alba ma na poparcie tej tezy szereg argumentów, ale szczególnie często powtarzają się wątki klasowe - bo ktoś, kto wywodzi się z rodziny parobków, kto nie jest z tego regionu i tej wsi, nie nadaje się na męża jej córki. Alba jest dumna, jest wyniosła, ma się za coś lepszego, a wokół żniwiarze, parobkowie, chłopi - przewija się to często, i w tekście, i w spektaklu.

Do tego mamy służącą, Poncję (Ilona Buchner) którą Alba trochę pomiata, ale która fantazjuje o zemście na swej chlebodawczyni, a jednocześnie szpieguje jej córki i część informacji Albie przekazuje, a niektóre zachowuje dla siebie. I w końcu córki: trzydziestoletnia (w dramacie prawie czterdziestoletnia, więc w realiach niewielkiej wsi lat 30. jest to po prostu staropanieństwo) Angustias (Alina Szczegielniak), która jest brzydka i chorowita, ale za to ma niezły posag i dwie młodsze siostry posagu pozbawione, intrygantka Martirio (Maja Wolska) i zbuntowana Adela (Aleksandra Nowosadko). Oczywiście wszystko się skomplikuje, kiedy na horyzoncie pojawi się mężczyzna, zresztą ani w dramacie, ani w spektaklu nie będący fizycznie rolą. Cały czas jest to mężczyzna wyobrażony - w oczach naiwnej, młodziuteńkiej Adeli ideał, w oczach Angustias potencjalny mąż, w oczach Bernardy pionek do przesuwania na szachownicy, ale też potencjalne zagrożenie; a zatem mężczyzna będący w gruncie rzeczy figurą męskości, uosobieniem wszystkich nieszczęść i błogosławieństw, które niosą ze sobą mężczyźni. A od nieszczęść (a przy okazji i mężczyzn) Bernarda próbuje swoje córki uchronić za wszelką cenę.

Mamy zatem bardzo fajny tekst, z którego można wyciągnąć naprawdę dużo ciekawych wątków. Nie powinien nikogo przerażać ani niepokoić fakt, że napisany w 1936 roku i traktujący o hiszpańskiej prowincji; tematy są jak najbardziej aktualne. Matka jest dumna, ma się za kogoś lepszego, wszyscy poza jej rodziną to plebs. Wątek klasowy? Check. Matka z jednej strony jest zaborcza i apodyktyczna, a z drugiej - jej toksyczna miłość może wynikać z nieciekawych i przemocowych doświadczeń z mężczyznami. Wątki feministyczne/dotyczące relacji między matkami i córkami? Check. Córki i tak jej się wymkną spod kontroli. Nieokiełznana młodość, pożądanie, zatracenie się w namiętności nawet za cenę śmierci? Check.

Wszystko jest podane na talerzu.

I Alejandro Radawski z niczego nie korzysta.

Z NI-CZE-GO.

W tym spektaklu jest wielkie nic.

Nichts, niente, nada. NOTHING.

Chciałabym napisać, że wątki są niewyciągnięte, nieodczytane i niewyreżyserowane. Naprawdę bym chciała. Ale nie mogę tak napisać, bo to by sugerowało, że w tym spektaklu są jakieś wątki. A ich nie ma.

Radawski to jest jakiś kuriozalny przypadek człowieka, który sądzi, że teatr jest specyficzną formą sztuki polegającą na tym, że dziwnie ubrani ludzie w dziwnie zaprojektowanej przestrzeni coś tam deklamują w dziwny sposób. Muszę tu przyznać Radawskiemu, że ja też kiedyś tak myślałam, bo na pierwszy rzut oka teatr czymś takim może się zdawać. Problem polega na tym, że myślałam tak w wieku lat pięciu. I z jakichś najwyraźniej nieodgadnionych przyczyn pięcioletnie dzieci nie reżyserują spektakli na scenach narodowych - ani w Polsce, ani nigdzie indziej.

Scenografii nie ma. Są trzy pufy przesuwane przez aktorki. Niby mają być raz krzesłami i stołem, innym razem wzniesieniem na posesji, z którego kobiety obserwują, co dzieje się za jej murami. No dobrze, ale jest to nieograne, niezaprojektowane i mimo tego, że funkcjonalne, to to są nadal pufy. Pufy, na których można siadać i stać.

Reżyserii świateł nie ma. Ze dwa razy zmienia się może kolor. Poza tym świecą nam jednowymiarowo, 1:1, prosto po ryju. Nie ma pomysłu, nie ma koncepcji, nie ma znaczeń. Null, nada.

Muzyka niedopasowana, reżyser kompletnie nie ma wyczucia ani muzyki, ani sceny, którą sam usiłuje postawić. Całość otwiera coś na pograniczu disco metalu, w którym ktoś imituje chorały gregoriańskie. Jest to bardzo zła muza, swoją drogą, ale nie o to się rozchodzi, bo muza może być zła, jeśli jest to zrobione z rozmysłem i ma coś znaczyć. Tutaj muzyka nie ma żadnego znaczenia. Żadnego. Od disco metalu przejdziemy do śpiewanej przez Alinę Szczegielniak piosenki, którą zresztą reżyser każe aktorce zaśpiewać nijak, o ile w ogóle jej coś każe, bo mam wrażenie, że reżyseria polega tutaj na tym, by nie robić nic (czy tu w ogóle miały miejsce jakiekolwiek próby?), pod którą to piosenką w połowie wrzucone zostaje sentymentalne pianinko zza kulis. Niczego to nie podbija, nie ma tęsknoty czy smutku, bo właściwie nie ma czego podbijać. Aktorka śpiewa piosenkę w taki sposób, że i jej twarz, i jej głos niczego nie wyrażają. Podkład się urywa w połowie. Nie wiadomo, dlaczego, ale podejrzewam, że pianista stwierdził w połowie, że ma tego dosyć i to serdecznie wali. I wyszedł. I miał rację.

Kiedy odegrana zostaje jedna z najmocniejszych scen dramatu - samosądu na niewiernej kobiecie, do którego zagrzewają także domowniczki domu Bernardy, sceny, w której Radawski mógł zawrzeć wszystko, patriarchat, mord, dzikość ludzkiej natury, zemstę, żądanie przez wspólnotę ofiary z grzesznicy, po prostu wszystko - aktorki drą się trochę bez ładu i składu i właściwie nie wiadomo, czy im się ta sytuacja podoba, czy nie, po prostu krzyczą i grają, że mają to gdzieś. Wtf? WTF? Stoją na swojej posesji i widzą, jak społeczność zbiera się po to, by zabić człowieka; może powtórzę: ZABIĆ CZŁOWIEKA. For fuck's sake. To nie jest bagatelka, mili państwo. I co? Na scenie jest pięć aktorek i każda ma to centralnie gdzieś. Ale to nie koniec. Co robi Radawski? Wrzuca pod to podkład dźwiękowy z fiesty (brzmiącej bardziej po meksykańsku niż po hiszpańsku, tak na marginesie) czy innego święta tego typu. Gdyby wcześniej reżyser zdradził się z tym, że tak lubi, że to takie oko puszczone do widza, że patrzcie, oto mord, a my sobie wesoło podrygujemy, jak na fieście, to byłoby mocne. Tylko że aktorki nie wiedzą, co grają, cały spektakl jest nie wiadomo o czym i wniosek jest jednak taki, że reżyser kompletnie nad sceną nie panuje. Doprecyzujmy: nad żadną ze scen. A szkoda, bo Duda-Gracz już by tu zrobiła obcinanie rąk i nóg w takt disco polo. A Tarantino od dekad katuje ludzi w takt amerykańskiego funku. I oboje robią to tak, że ciary chodzą po plecach. Radawski puszcza fiestę, bo nawet jeśli doczytał, że kogoś zabijają, to wzruszył ramionami.

Córki - koszmar.

Przepraszam, ja wiem, że o młodych aktorkach nie powinno się tak mówić i ja wiem, że to są początkujące aktorki, że cała przyszłość przed nimi, że jeszcze się uczą.

Ale to jest po prostu koszmar. Na szczęście winę za ten koszmar ponosi głównie reżyser.

Ja rozumiem, że Radawski kazał aktorkom deklamować, bo po prostu nie umie w teatr i nie ma o nim zielonego pojęcia; ja rozumiem, że ruchu scenicznego tu nie ma i one tak stoją i deklamują; ale mają jeszcze do dyspozycji swoje twarze. Ich twarze niczego nie wyrażają. Człowiek na nie patrzy i widzi pustkę. Po prostu pustkę. I to pustkę nieograną, bo gdyby była tam celowo i została w jakiś sposób reżysersko skonstruowana na pustkę w roli, to by nawet się broniło, bo znaczyłoby, że córki to takie prawie trupy. Niczego nie czują, niczego nie pragną, snują się, robią to, co każe im matka. Ale nic tu nie jest ograne, nic nie jest postawione, nic nie jest zrobione.

Z młodych aktorek jedyną, która coś tu robi, jest Aleksandra Nowosadko w roli Adeli. Kiedy gra to, co jej reżyser każe, jest koszmarna. Po prostu drze się, cały czas w tym samym stylu. Albo tupie nogami. Nie ma w tym darciu się żadnej różnicy - krzyczy tak samo, kiedy buntuje się przeciwko zamknięciu w domu i tak samo, kiedy wyjawia, że jest w ciąży z zalotnikiem starszej siostry. To jest po prostu niebywałe - nie pojmować, że nawet jeśli robimy postać krzyczącą ciągle i bez przerwy, to że inaczej krzyczy się o pierdołach, a inaczej brzmi nasz krzyk, kiedy grozimy swojej rodzinie, że zniszczymy ją od środka i pragniemy nią rządzić razem z naszym gachem, który tu zaraz przyjdzie i zrobi porządek.

Natomiast na obronę Aleksandry Nowosadko dodam tu, że aktorka jest najciekawsza, kiedy nie ma nic do powiedzenia. Czytaj: kiedy reżyser zostawia ją w spokoju samą sobie. Nie ma tam specjalnie zróżnicowania i Nowosadko głównie hardo patrzy przed siebie, zaciska zęby i ma łzy w oczach, które zdradzają, że nie jest tak twarda, jak by się mogło zdawać. I to daje pewną nadzieję, że z tej młodziutkiej aktorki coś będzie. Będzie, o ile będzie ciężko pracować i z reżyserami oraz reżyserkami, którzy będą z nią pracować. Nie, deklamacja na stojaka, nużące i niewygrane aktorsko krzyki oraz wskazanie, w którym momencie należy tupać nie liczą się jako praca reżysera z aktorem. Koniec. Kropka.

Starsze aktorki robią, co mogą, bo mają doświadczenie, mają warsztat i widzą przecież, w jakim gniocie przyszło im grać. Więc kombinują. Z efektem miernym.

Buchner sobie nie radzi, czuć, że jest to rola, która kompletnie jej nie odpowiada - deklamuje, ale stara się cokolwiek robić twarzą, żeby tej deklamacji dać choć trochę życia. Nie wychodzi jej. Ale ukłony za starania. To jest taka rola, na którą się patrzy i myśli się: "Tak, wiem, że cierpisz i cierpię razem z tobą".

Ewa Kolasińska, by się z tego uratować, leci w rodzajówkę i to tak grubymi nićmi szytą, że wychodzi z tego, o ironio, południowoamerykańska telenowela. Brawo. Proponuję zgłosić się do "Korony królów", bo zdaje się, że tam nie umieją nawet w rodzajówki, a mieli ambicje by robić historyczną telenowelę na modłę tureckiego "Wspaniałego stulecia". Ponieważ Turcy umieją przynajmniej w rodzajówki i telenowele, a Polacy nie, nadarza się fantastyczna okazja.

Projekcje fatalne. Niezłe kadry, w końcu jest to Marcin Koszałka, ale to, co na nich jest, woła o pomstę do nieba. Kminię nad tym i kminię od czwartku i myślę, że albo Koszałka robił tylko operatorkę, a Radawski reżyserował i Koszałka, który jest przecież świetnym operatorem i dokumentalistą, stwierdził, że nie będzie się wpieprzał przed szereg; albo, co także prawdopodobne, już na starcie stwierdził, że to jest takie zło, że ma to gdzieś i on tu jest tylko od kadrów. W efekcie mamy tę samą deklamację i nicość, które mamy też na scenie, tyle że podbite przez kamerę. Czyli o jakieś miliard razy. W pewnym momencie Koszałka nie filmuje już twarzy, tylko same oczy deklamujących aktorek. I dobrze, bo widz cierpi już tylko przez te oczy i deklamację, a nie musi cierpieć z powodu mimiki i reszty tego, co mogłoby się w kadrze zmieścić. Umniejszanie cierpienia należy wszak doceniać.

Można było zrobić dramat o klasowości społeczeństwa. Można było pokazać apodyktyczną matkę, która nienawidzi swoich córek. Lub wprost przeciwnie - nienawidzi mężczyzn i stara się córki obsesyjnie chronić. Można było ukazać młodość i pożądanie, które zawsze się wyrwą z okowów, które nakłada na nie starość. Można było zadać pytanie, czy oblubieniec nie wykorzystuje sytuacji i czy Alba podskórnie nie boi się mężczyzn, bo wie, że wszystkie staną się zabawką mężczyzny, który wejdzie do jej domu-więzienia.

Można było zrobić bardzo dużo, bo rodzicielskie obsesje czy też domy, w których pielęgnuje się kult dziewictwa i bezwzględnego posłuszeństwa młodych kobiet, nadal na tym świecie istnieją - i w Polsce, i w Hiszpanii, i w Argentynie.

Można było w zasadzie zrobić wszystko, bo tekst jest świetny i jego ludowizna jest tylko płaszczykiem, pod którym kryją się tematy uniwersalne.

Nic nie zostało zrobione.

Najpierw ziewnął pan za mną, potem ziewnęłam ja, następnie ziewnęła pani, która siedziała dwa fotele ode mnie. Jan Polewka, dyrektor artystyczny Starego, który siedział nieopodal mnie, a na którego trafiam w teatrze regularnie i mam do niego jakieś zadziwiające szczęście, nie ziewał, ale ewidentnie kleiły mu się oczy i był tak znudzony, jak tylko dyrektor artystyczny znudzony być może. Dodam tu na marginesie, że widziałam Jana Polewkę także podczas festiwalu Boska Komedia, kiedy mieliśmy przyjemność wspólnie oglądać "Żony stanu, dziwki rewolucji..." duetu Rubin/Janiczak. Wtedy Jan Polewka niemiłosiernie się wiercił i sapał, tak mu te feminizmy wygłaszane ze sceny nie pasowały, tak go uwierało, że musi pobrać podaną mu przez aktorkę ulotkę. Ale jednak - coś czuł. Nie podobało mu się? Cóż. Miało prawo. Mógł się nie zgadzać. Ale spektakl wywołał w panu dyrektorze jakieś emocje. Radawski nie wywołuje żadnych emocji. Ani w widzach, ani u dyrektury. I to chyba wyczerpuje temat.

Podobno nie było najgorzej. Kumpel był na pierwszym pokazie przedpremierowym i mówił, że we wtorek aktorki zawieszały głos w połowie kwestii i milczały przez kilkanaście sekund, żeby chyba było bardziej dobitnie i "teatralnie". Widownia chichotała.

Ja byłam w czwartek, więc przez dwa dni ktoś tam się zebrał i docisnął Radawskiemu śrubę, żeby jednak mówiły bez przerw i zawieszania głosu. W efekcie deklamują. To radykalne posunięcie reżyserskie odniosło skutek, ponieważ widownia już się nie śmieje, jedynie ziewa i zerka na zegarki.

Z całego spektaklu naprawdę fajne są tylko kostiumy Anny Czyż. Wprawdzie trochę sztampowe, ale przynajmniej fajnie nawiązujące przez niezliczone koronki do tego, jakie znaczenie w Hiszpanii ma koronka. Bo koronka to może być wdowi woal. Koronka zakrywa twarz, jeśli chcemy ją ukryć (dalekie echo mauretańskich korzeni Hiszpanii!); koronka to mantyla, a w zależności od okazji mantyla może mieć różny kolor, bo inną wkłada się na fiestę, a inną na walki byków. W końcu koronki to seks i pończochy. Koronka zatem coś zakrywa, ale też coś odkrywa i sugeruje, co jest pod spodem. Niesamowity temat na styku katolicyzmu i islamu, bardzo żywotny w kulturze ludowej. I widać, że kostiumografka, jako chyba jedyna z całej ekipy, doczytała, o Hiszpanii myślała, kminiła i kombinowała, co z tym fantem zrobić. W efekcie mamy mało zróżnicowane kolorystycznie kostiumy, nieco udziwnione na siłę i to jest dość słabe. Ale mamy też haftowane z koronki krzyże na dekoltach, kokardę na głowie Bernardy i pończochy Adeli. I te koronki są kapitalne, bo widać, że było czytane i ktoś w tej całej ekipie w ogóle poważnie podszedł do swojej pracy.

Niestety na to wszystko wchodzi Radawski i zamiast odsłonić pończochy Adeli raz - a Adela chodzi w worku, w którym wygląda jak młody kleryk, zaś worek ma rozcięcia, co w sumie też jest niegłupie znaczeniowo, bo jest taka święta/nieświęta, zamknięta w aseksualnej formie pomiędzy workiem pokutnym a sutanną, a spod spodu wystają zupełnie nieświęte koronki - każe aktorce machać tym workiem prawie bez przerwy, więc widzimy raz po raz, że Adela ma pończochy wykończone koronką, tak teraz stoi, tupie nogami, krzyczy, o, ma koronki, dobra, krzyczy dalej, koronki, krzyczy, krzyczy, no to jeszcze raz pokażmy koronki. I tak to mniej więcej jest ogrywane.

Na zakończenie dodam, że podczas spektaklu można obejrzeć także krótką projekcję, w której dwie starsze siostry rozmawiają o wybranku Angustias, niejakim Pepe Romano. Martirio, siostra środkowa, zakochana w Pepe, mówi Angustias, że słyszała w obejściu jakieś dziwne dźwięki, sugerując, że Pepe sypia z najmłodszą siostrą, Adelą. Angustias odpowiada, że może to mulica, która uciekła od stada. Obiektyw kamery rejestruje ukazaną w zbliżeniu twarz Martirio, która w najgorszy, najbardziej sztuczny z możliwych sposobów mówi (z miną "tjaaa"): "Tak. Mulica uciekła od stada". Jest to tak złe, że dostałam ataku śmiechu. Ten jeden jedyny raz podczas całego spektaklu.

A skoro mowa o ucieczce od stada.

Nie mam zielonego pojęcia, co tu robi Ewa Kolasińska.

Najzieleńszego.

Ja rozumiem, że każdy aktor marzy o roli tytułowej, że Kolasińska nie grała zbyt często i zbyt dużo. Ale jak my - widzowie - mówimy Wam, aktorom, że nieważne, jak duża rola, ważne, jaka rola, to uwierzcie nam. Uwierzcie nam, proszę, nawet jeśli Lupa i Bernhard nabijają się z tego w "Rodzeństwie".

Widziałam Ewę Kolasińską po raz pierwszy w życiu jako bardzo młodziutka osóbka w spektaklu Bliksy Bargelda. Tak mi się podobała, że, nie znając jej wcześniej, natychmiast sprawdziłam jej nazwisko i przez wiele sezonów kierowałam się tym, że jeśli w czymś gra Kolasińska, to jest to warszatowo zrobione jak trzeba.

Kiedy Kolasińska wchodzi na scenę w "Orestei" jako jedna z Furii, jest doskonała.

W końcu - w "Trylogii", która nie jest moim ulubionym spektaklem, uważam, że to taki Klata ze średniej półki, czyli przyzwoity, ale bez jakiegoś wielkiego szału; w tej właśnie "Trylogii" Kolasińska robi najlepszą scenę spektaklu. Sama "Trylogia" ma sceny gorsze i sceny lepsze, role słabsze, role ciekawsze, tak to idzie trochę łeb w łeb. Scena z Matką Boską Częstochowską rozwala. Cała scena pochodu z obrazem totalnie rozwala. I całą tę scenę robią przede wszystkim Kolasińska, reżyser i muzyka.

Czemu mulica uciekła od stada i Ewa Kolasińska zdecydowała się zagrać w tym niewymownym, nie do opisania, niebotycznym gównie? Nie mam pojęcia. Ale mam nadzieję, że następnym razem dane będzie jej grać z jej zespołem, bo na tym zlepku aktorek zewsząd, a zwłaszcza na reżyserze bardziej znikąd niż zewsząd, to nawet dobra mulica daleko nie zajedzie.

Fanny Kaplan oddaje miliard strzałów.

Jeśli Agnieszce Glińskiej oddała miliard strzałów za "Z biegiem lat, z biegiem dni", to tutaj oddaje siedemset siedemdziesiąt siedem miliardów strzałów.

A potem wyłupuje sobie oczy i obcina sobie uszy, by już nigdy nie musieć czegoś takiego ani słuchać, ani oglądać.

Idźcie na to, zanim zdejmą. Bo czegoś takiego nigdy nie zobaczycie. No, chyba że stać Was na wycieczkę do Argentyny do miejsc, w których Radawski podobno coś robi.

Ah. Jeszcze jedno. Nie sugerujcie się zdjęciem. Zdjęcie mówi tylko tyle, że Marcin Koszałka jest dobrym operatorem, a Magdalena Hueckel jest tak wybitną fotografką teatralną, że z największego szita zrobi kapitalnego fotosa.

***

//"Dom Bernardy A."//

Federico Garcia Lorca

reż. Alejandro Radawski

Narodowy Stary Teatr im. H. Modrzejewskiej w Krakowie

Premiera: 20 stycznia 2018

Fot. Magdalena Hueckel

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji