Artykuły

Jeśli lubisz przebieranki i mężczyzn w sukienkach, to przedstawienie jest dla Ciebie!

"Seks, miłość i podatki" Williama Van Zandta i Jane Milmore w reż. Tomasza Dutkiewicza w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Wojciech Giczkowski w Teatrze dla Was.

Farsa to teatralna fabuła, w której postać - podobno zawsze męska - opowiada kłamstwo i zostaje w nim uwięziona. Następnie w ciągu dwóch godzin udaje mu się w śmieszny sposób rozwiązać problem i zdobyć wybaczenie swoich kolegów. Moda na stare farsy, opowiedziane jednak w nowy sposób i obsadzone gwiazdami, dotarła do Warszawy i już do pewnego teatru nie można dostać biletu na wiele miesięcy naprzód, bo każdy chce zobaczyć Krystynę Jandę jako gospodynię domową. Czy tak samo będzie w Komedii?

Niewiele scenicznych produkcji farsy odnosi sukces. Billy van Zandt i Jane Milmore napisali sztukę pod koniec lat 70., a reżyser Tomasz Dudkiewicz akcję swojej wersji uwspółcześnił. W tym kontekście przedstawienie jest znacznie śmieszniejsze, bo w tle przewijają się zupełnie nowe, nieznane wtedy problemy, czyli związki jednopłciowe i zgoda na takie małżeństwa. Choć nie mówi się o nich na scenie, to uważnemu widzowi z tyłu głowy zapala się światełko, że przecież dziś ten problem jest o wiele szerszy i chwała aktorom, że poruszają tak ważne tematy społeczne w tak atrakcyjnej formie.

"Seks, miłość i podatki" to przede wszystkim klasyczna farsa, którą każdy powinien zobaczyć - szczególnie w okresie rocznego rozliczenia z fiskusem. Jon Trachtman, autor kłamliwego zeznania podatkowego, i jego przyjaciel Leslie Arthur są muzykami bez pracy. Mieszkają razem w Nowym Jorku. Aby zaoszczędzić pieniądze, Jon złożył zeznania podatkowe, rozliczając siebie i przyjaciela razem - jako małżeństwo. Jednak po pięciu latach urząd skarbowy informuje "parę", że ich zeznanie zostanie zbadane przez inspektora skarbowego. Leslie przebiera się i wita kontrolera jako gospodyni domowa, wspomagana przez narzeczoną Jona, Kate. Tymczasem, co jeszcze bardziej komplikuje sprawę, Leslie i Kate mają romans za plecami Jona, a podczas kontroli przybywa z Chicago niespodziewanie matka Jona, aby poznać narzeczoną swojego syna. Potem jest tylko jeszcze śmieszniej.

Wojciech Stefaniak, autor scenografii, wprowadził widzów do wielkiego loftu, a Zofia de Ines odeszła w tym przypadku od popularnego jeszcze gdzieniegdzie minimalizmu i pozwoliła sobie na stworzenie barwnych kostiumów dla pań i zaskakujących charakteryzacji dla aktorów. Prześliczna obcisła sukienka Mateusza Banasiuka miała podkreślić, że mimo wszystko jest w niej ukryty mężczyzna, a przebrana, dosłownie zeszpecona, Magdalena Wójcik ma przypominać Hiacyntę Bucket, bohaterkę słynnego angielskiego serialu "Co ludzie powiedzą". Aktorka wytrzymywała trud tworzenia swojej kreacji w kostiumie z neoprenu - dodał jej on ze 120 kilogramów - i robiła to z charakterystycznym dla niej urokiem. Równie wielkie aktorstwo prezentuje Marcin Troński w roli flejtuchowatego, ale pełnego uroku gospodarza domu, nazywającego siebie deweloperem. Scenografki dorobiły mu kłaki pod pachami oraz na specjalnej gazie zainstalowały włosy na piersi. Efekt dopełnił sam aktor swoją perfekcyjną grą, bo jak powiedział mi po premierze: "W dzisiejszych czasach trzeba grać jak wielcy poprzednicy, czyli Czechowicz czy Michnikowski, aby serialowa młodzież miała skąd się uczyć". Podobny efekt komediowy zastosował znakomity Robert Rozmus, którego zaczeska na głowie była zmienna w zależności od stopnia upojenia jej właściciela. Dorobiony brzuszek nie przeszkadzał, aby jego gra była ciepła i w dużym stopniu nawet familiarna, choć stworzył postać okropnego, podstarzałego kontrolera. Ten zespół wielkich aktorów uzupełniła pod koniec przedstawienia Katarzyna Trzcińska, która rozweselała widownię specjalnie mocno przerysowaną postacią wiecznie pijanej notariuszki.

Młodzi aktorzy podobali się wszystkim. Mateusz Banasiuk zaczerpnął wzór z Jacka Lemmona, a bliżej od samego Tomasza Dudkiewicza, który także potrafi grać wspaniale przebrany za kobietę. Jego szelmowski uśmiech bawi, choć bohater nie lubi wymyślonej mu roli potulnej i brzydkiej żony. Co ciekawe, najlepsze są jego sceny depresji po odrzuceniu go jako żony swojego przyjaciela, bo robi to z szelmowskim uśmiechem. Lepsze nawet niż miłosne przekomarzania z Weroniką Książkiewicz, która gra postać Kate i używa prostych środków, bo taka jest ta mocno współczesna dziewczyna. Podobnie zagrał Mikołaj Krawczyk, kojarzący się każdemu z jakimś znajomym chłopakiem, który chce być cwany, ale nie zawsze mu się to udaje, bo jest bardzo prostolinijny. Karolina Nowakowska wchodzi na scenę w pandemonium nagromadzenia się wszystkich problemów i sama jest jednym z nich. Pozostaje jej dołączyć do aktorskiej błazenady i robi to wcale udatnie.

Tomasz Dudkiewicz swoją reżyserią nie chciał stworzyć intelektualnej psychodramy. Nastawił się na zabawę i do tego doskonałą, opartą na najlepszych wzorcach, sprawdzonych i popularnych wśród widzów. Postaci są może przerysowane, ale zabawne. Galopady nawiązują nawet muzyką do ucieczek Benniego Hilla. Powtarzalność upadków bohaterów i ich błędy oraz słabości są dawkowane do wyczerpania, bo kto nie chciałby zobaczyć powtórnie przewrotek po kanapie w wykonaniu Magdy Wójcik.

W latach 70. miłość wydawała się łatwiejsza, seks - bardziej odważny, a oszustwa podatkowe były mniej powszechne i mniej kłopotliwe. Z dzisiejszej perspektywy nikt już nie pije tyle szkockiej, a szczególnie bezrobotni muzycy. Urząd skarbowy nie da się już tak oszukać, bo wszyscy wiedzą, że kraść to trzeba najpierw miliony. "Seks, miłość i podatki" odniesie murowany sukces frekwencyjny. Złożą się na to znakomita reżyseria, nieco nostalgiczny humor sytuacyjny i przede wszystkim znakomita gra aktorów, którym na stojąco biliśmy brawa przez 5 minut. Bo im się należały.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji