Artykuły

Mówi mi wuju

"Wujaszek Wania" Antona Czechowa w reż. Iwana Wyrypajewa w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGALAsieKULTURY.

"Astrow: Opowiedz nam coś, Iwanie.

Wojnicki (ospale): Co ci mam opowiadać?

Astrow: Może są jakieś nowe wiadomości?

Wojnicki: Nie ma nic nowego. Wszystko stare. Ja jestem taki sam jak byłem, może trochę gorszy, rozleniwiłem się, nic nie robię i tylko zrzędzę jak stary piernik."

Antoni Czechow, "Wujaszek Wania", akt I

Iwan Wyrypajew wydaje się swoim spektaklem w Teatrze Polskim w Warszawie podpisywać pod słowami swojego czechowowskiego imiennika obiema rękami. Jako reżyser "Wujaszka Wani" rezygnuje z ostentacyjnej, wymyślonej interpretacji na rzecz służby wobec tekstu i postaci Czechowa. Wyrypajew rzuca niejako Czechowowi wyzwanie, sprawdzając na ile jego utwory - zgodnie uznawane w historii literatury i teatru za arcydzieła - brzmią dziś aktualnie. Wydaje się mu to potrzebne przynajmniej z dwóch powodów: po pierwsze, żeby sprawdzić, czy dramat może być nieśmiertelny, tzn. czy może nieść w sobie jakiś rodzaj zakodowanego w słowach emocjonalnego DNA, które - wystawione w dowolnym kontekście i czasie - zawsze dotrze do widza, pomimo wszelkich przeszkód formalnych, takich jak realia epoki, tradycja wystawiania, czy wreszcie sama konwencja teatru. Po drugie, jeśli tak jest, jeśli takie emocjonalne DNA istnieje, pojawia się kolejne - może dużo ważniejsze pytanie: gdzie ten genetyczny kod dramatu jest zapisany? Czy w konstrukcji postaci, czy w strukturze utworu, a może w dialogach lub jeszcze głębiej - w słowach? Nie wolno zapomnieć, że Iwan Wyrypajew sam jest znakomitym dramaturgiem. I od lat niezmiennie broni swoich dramatów przed teatralną dekonstrukcją, osobiście reżyserując je według pewnego klucza. Niezmiernie rzadko przy tym udostępnia własne teksty innym reżyserom. Z jednej strony zachowuje w ten sposób czystość ich formy, sprawiając, że zawarta w nich wypowiedź artystyczna pozostaje jak najbliższa jego założeniom (do czego jako autor ma święte prawo), z drugiej - nie pozwala swoim tekstom "pęcznieć", ujawniać ukrytych w nich gdzieś podskórnie sensów czy wieloznaczności, poszerzać pola ich interpretacji i w konsekwencji zwiększać zasięg ich oddziaływania. Czy Wyrypajew postępuje słusznie? Nie sądzę. Jego teksty są tak znakomite, że żadna ingerencja im nie zagrozi, ani teraz, ani w przyszłości. W sukurs mojej argumentacji przychodzi... sam Czechow, który twierdził, iż "arcydzieło nie znosi przeciętności". Zatem nawet jeśli koncepcja, reżyseria czy jakakolwiek komponenta teatralnego mechanizmu okaże się przeciętna, dobry tekst dramatyczny i tak się obroni, ukazując nie tylko swoją kunsztowną strukturę i piękno, lecz także - a może przede wszystkim - mizerię tego, co w zetknięciu z nim mizerne.

Powróćmy jednak do "Wujaszka Wani", spektaklu ostentacyjnie formalnego i rygorystycznie podporządkowanego tekstowi Czechowa. Podzielony na cztery, zapowiadane do znudzenia z off-u akty, pozbawiony psychologii postaci, wypowiadany w lekko już trącącej myszką polszczyźnie tłumaczenia Jarosława Iwaszkiewicza, zaprezentowany w skrajnie stereotypowej scenograficznie konfekcji, grany przez aktorów tak znanych, że trudno im często przeskoczyć w roli magię własnego nazwiska - zostaje nam zaprezentowany bez czwartej ściany. Aktorzy niby grają ze sobą, ale dużo częściej wypowiadają swoje kwestie (ulubiona formuła spektakli Wyrypajewa) bezpośrednio do nas, widzów. Pozorna, świadoma rezygnacja z większości praw, jakimi dysponuje współczesny reżyser (pozorna, bo taka rezygnacja jest sama w sobie prawem reżysera) sprawia, że od początku spektaklu zostajemy z Czechowem i jego bohaterami sam na sam, stając się królikami doświadczalnymi w laboratorium Wyrypajewa. Na początku nic szczególnego się nie dzieje. Pojawiają się kolejni aktorzy, wypowiadający kwestie postaci. Ze sceny płynie iwaszkiewiczowsko - czechowowska fraza. Iniekcja następuje bezboleśnie i właściwie niezauważalnie. Po kilku minutach pomyślałem nawet, że ten spektakl to straszna ramota, stereotypowa i nudna. I, że dobrze by było, gdyby się już skończył. Okazało się potem, że był to pierwszy zwiastun sukcesu Wyrypajewa, bo gdy podczas monologu Astrowa o lasach poczułem pierwsze tego wieczoru, spływające po policzku łzy, zrozumiałem, jak sprytnie zostałem przez rosyjskiego reżysera złapany w pułapkę. On chciał, żebym jako widz myślał, że to ramota, chciał znużyć mnie i pozbawić wszelkich oczekiwań wobec "wielkiego Czechowa" - po to, by ułowić każdą moją prawdziwą, czystą, emocjonalną reakcję. A było ich bardzo wiele. I to w momentach, które dotąd w "Wujaszku Wani" zupełnie poruszające dla mnie nie były. Na przykład, podczas wspomnianych już dywagacji Astrowa o lasach i przyszłości, jego sceny z mapą, czy w momentach, gdy Helena zdobywała się na szczerość nie tylko w relacjach z innymi, lecz przede wszystkim wobec siebie. Zupełnie mnie natomiast nie obeszła scena dramatycznej awantury Wojnickiego ze Sieriebriakowem czy końcowy, nadmiernie zawsze eksploatowany przez reżyserów, melodramatyczny zazwyczaj monolog Soni - "trzeba pracować". Obojętnie też przeszedł obok mnie ten moment, przez który pustka i czerń wieczności zagląda w oczy bohaterom, a w konsekwencji także i nam, widzom - scena, gdy Iwan widzi w oczach Soni jej zmarłą matkę, rzucając w pustkę pytanie: "Moja miła siostro, gdzie teraz jesteś?". Po spektaklu zrozumiałem, że poruszały mnie nie sytuacje, lecz słowa. To one - mimo, że wypowiadane z lekką tylko intonacją, bez jakiegoś większego zaangażowania emocjonalnego aktorów - działały na mnie najbardziej. To w nich, niczym w zwierciadle, przeglądałem się raz po raz, po chwili dostrzegając, że za mną odbija się także cały świat. Z całą swoją brutalnością i żelazną logiką, obojętnością i emocjami, zwierzęcą bezwzględnością natury i ludzkim pragnieniem jej przezwyciężenia. Okazało się, że wszystko, co napisał Czechow sto lat temu, pasuje do mojego/naszego świata. I wycinka lasów, i odklejenie inteligencji od rzeczywistości, widoczne w postaci profesora Sieriebriakowa czy połajanki Astrowa, który ustami Macieja Stuhra wyrzuca w twarz publiczności Polskiego:

"Wszyscy ci nasi kochani znajomi płytko myślą, płytko czują i nie sięgają poza koniec nosa - po prostu są głupi! A ci, którzy są mądrzejsi i trochę większego kalibru - histeryzują, zżarci są przez analizę, przez refleksje... Stękają, nienawidzą siebie nawzajem, z pasją się obmawiają, podchodzą do człowieka z boku, patrzą na niego z ukosa i decydują: "to jest psychopata!" albo "frazesowicz". A kiedy nie wiedzą, jaką etykietę przylepić mu na czole, to powiadają: "O, to bardzo dziwny człowiek, bardzo dziwny".

Pod względem sposobu oddziaływania na widza spektakl Wyrypajewa przypomina trochę klasyczny musical Baza Luhrmana "Moulin Rouge", w którym wyświechtana historia damy kameliowej opowiedziana jest w swojej kolejnej wariacji w sposób jawnie i demonstracyjnie demaskujący realizm tej opowieści i jej prawdziwość. Ma nas w tym utwierdzać zarówno musicalowa forma jak i bizantyjski styl umownej, kolorowej, cukierkowej tandety. Są jednak fragmenty filmu - realizowane za pomocą zbliżeń - które mimo tego, że mamy świadomość ich nierealistyczności, poruszają nas do głębi, powodując katharsis. Podobny mechanizm "manipulacji" obserwujemy u Wyrypajewa. Obie te strategie artystyczne, i Wyrypajewa, i Luhrmana - świadomie czy nie - odsyłają nas do twórczości i teorii V-effect (efektu dystansu) Bertolda Brechta. Teoria ta, jak wszędzie się to podkreśla, była zaprzeczeniem opartego na teorii "wczucia" systemu Stanisławskiego, powstałego przecież w pełnej komunii z twórczością samego Czechowa. Jak się paradoksalnie okazuje - jeśli mamy do czynienia z arcydziełem - każdy sposób, nawet ten najbardziej niewyobrażalny, diametralnie przeciwstawny kontekstowi oryginału - może doprowadzić nas do celu. Trzeba go tylko świadomie i konsekwentnie przeprowadzić. Tak, jak czyni to Wyrypajew.

Aktorstwo w spektaklu jest znakomite. Zachwycają przede wszystkim Karolina Gruszka jako Helena oraz Maciej Stuhr jako Astrow. W polskiej tradycji wystawiania ich relacja zawsze była pełna tragizmu, patosu, niczym w hollywoodzkich melodramatach. W Rosji wątek ten - zgodnie zresztą z tekstem Czechowa - wystawia się raczej w krzywym zwierciadle, obie te postaci dalekie są bowiem od idealnego wzorca pomnikowych amantów. I właśnie tą ludzką ułomność, tą nieprzystawalność przeciętnej osobowości do ról, które im los narzucił, świetnie Gruszka ze Stuhrem wygrywają. (Tym, którzy mają wątpliwości co do takiego czytania Czechowa, przypominam, że swe imię Helena otrzymała po trojańskiej poprzedniczce dość złośliwie, a sam mistrz z Taganrogu był mistrzem nie tylko literatury, lecz i złośliwości.) Znakomity jest również sprowadzony z Katowic, Dariusz Chojnacki w roli Iwana Wojnickiego. Paradoksalnie, choć jest tytułowym bohaterem, jego postać - aczkolwiek nie sama rola Chojnackiego - wydaje się najbardziej nijaka i przeciętna. Zresztą, o ironio, kariera wszelkich fałszywych profesorów i innych "pompowanych" autorytetów nie była by możliwa, gdyby poczciwi i uczciwi ludzie pokroju Wojnickiego nie dawali się oszukać. Ten dramat przeciętności Chojnacki gra znakomicie - przeciętności, która nawet w nienawiści i zemście nie może wyjść ponad swoją naturę, staczając się przy tym w śmieszność. Chojnacki w pewnym momencie, niczym bohater greckiej tragedii gra rozpoznanie swojej przeciętności i swojego przeciętnego losu. Jest w tym poruszający. Wyjątkowo smakowicie prowadzi też swoją postać Andrzej Seweryn. Ukrywając się za Czechowem, czuje się na tyle bezpiecznie, by bawić się nie tylko dystansem do swojej postaci, lecz także do swojego wizerunku w ojczyźnie oraz do funkcji, jaką pełni w Teatrze Polskim. Polecam uwadze tyradę o dwudziestu sześciu pokojach w majątku. Wyborna.

Wyrypajew zrobił przedstawienie znakomite. Dobiegają mnie głosy, że to spektakl klasyczny, z tym jednak sformułowaniem bym uważał. Bo "Wujaszek Wania" Wyrypajewa jest tylko z pozoru klasyczny. Lub inaczej: tak bardzo klasyczny, że wręcz awangardowy. Dla mnie to przede wszystkim przedstawienie-zwierciadło, odbijające to, co się przed nim postawi. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Wyrypajew w pewnym sensie zrobił spektakl także o sobie. Wszak sam jest przecież po troszę wujaszkiem Wanią. My, widzowie, przybyliśmy - niczym Sieriebriakow - do jego "majątku" w Teatrze Polskim, narobiliśmy hałasu, przy okazji dowiadując się niewygodnej prawdy o sobie, obraziliśmy się i opuściliśmy majątek w popłochu. Wujaszkowi Wani nie pozostaje nic innego, jak wypisać rachunki i pracować. I niech pracuje! Oglądać efekty tej pracy to na razie czysta przyjemność!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji