Artykuły

Pochwała wyobraźni

"Kram z piosenkami" Leona Schillera w reż. Cezarego Tomaszewskiego w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Tomasz Flasiński w Teatrze dla Was.

"Rewelacyjny "Cezary idzie na wojnę" Tomaszewskiego demaskuje totalitarny charakter patriarchalnej, przemocowej wizji świata, który wyklucza miłość do człowieka, zastępując ją miłością do narodu" - oznajmiła Krystyna Duniec na łamach "Dwutygodnika" po poprzedniej warszawskiej premierze Cezarego Tomaszewskiego. Szczerze wyznam, że dalej nie przeczytałem, bo się bałem. Już po tym jednym zdaniu ciarki przebiegły mi po krzyżu.

Spektakl był rewelacyjny, to prawda, ale tu kończą się stwierdzenia, z którymi mogę się zgodzić. Cezary Tomaszewski jest obecnie jednym z najbardziej wziętych polskich reżyserów, także w operze (niedoceniona wrocławska premiera "Les Indes galantes" Rameau to moim zdaniem jedna z najciekawszych na krajowych scenach inscenizacji dzieł baroku), tyle że przy obecnych nastrojach w środowisku ma pod górkę. Prawica raczej nie polubi jego śmiałych, campowych reinterpretacji klasyki, wiecznej drwiny, aluzji seksualnych i czasem politycznych. Lewica bardzo się stara, żeby lekką autoironię reżysera obciążyć interpretacjami takimi jak powyższa. Uroczy ślizg po powierzchni opisywanych zjawisk - pełen nieoczekiwanych cytatów, sytuacji zmieniających się jak w kalejdoskopie, muzycznej zgrywy - traktowany jest z solenną powagą zdolną posłać naszego wesolutkiego teatralnego motylka na dno niczym tona betonu.

Napisać o "Cezary idzie na wojnę", że demaskuje totalitarny charakter przemocowej wizji świata i wykluczenie miłości do człowieka, to mniej więcej jakby nazwać "Prysły zmysły" Kabaretu Starszych Panów przejmującym obrazem miłosnego zawodu i wiwisekcją uprzedmiotawiającego podejścia do partnera we współczesnych związkach. I ta właśnie myśl natrętnie powracała do mnie podczas "Kramu z piosenkami" Leona Schillera, nowego przedstawienia Tomaszewskiego w Teatrze Powszechnym: Boże drogi, co oni z tego w recenzjach zrobią? Pewnie śmiałą krytykę PiS i polskiego konserwatyzmu. Jakby już nie było innych płaszczyzn postrzegania.

Dla jasności: reżyser zdaje sobie sprawę, że pewnych rzeczy nie sposób już brać w skali jeden do jednego, jako niewinną kpinę. "A przeczżeś nie krzyczała/ Gdy ci się krzywda działa" - to panowie w jednej z bardziej znanych piosenek "Kramu", o dziewczynie, która zgubiła owcę. "Krzyczałam trochę ciszej/ Wiedziałam - nikt nie słyszy" - to sama dziewczyna. Podczas tej i podobnych piosenek w niektórych miejscach znika nastrój zabawy: dworzanie królewscy zaprezentują się jako żałosne buce, w śpiewie pasterki pojawi się ból i trauma.

Na chwilę. Finał utworu dziewczyna zaśpiewa już ze skoczną radością oryginału. Tomaszewski bardzo sensownie buduje napięcie, unikając tego, co próbują mu za wszelką cenę wmusić niektórzy wujkowie dobra rada: rozgrywania rzeczy pomyślanych jako lekkie w konsekwentnej tonacji molto serio. Bo to by zniszczyło, a nie wspomogło nastrój refleksyjnego namysłu nad stanisławowskimi i dziewiętnastowiecznymi hitami. Wspomagając się rozbudowanymi a nieprzewidywalnymi aktorskimi etiudami, ciekawymi aranżacjami Weroniki Krówki (jest pianino, są gitary elektryczne, ale to i owo odśpiewano też a cappella) czy udziałem widzów, którzy widzami wcale nie są, reżyser buduje dwugodzinne show, w którym nastroje zmieniają się co trzy minuty, czasem częściej.

I ciągle myli tropy. "KONGRES PRZESZŁOŚCI KULTURY" - krzyczy na tablicy świetlnej tytuł jednej ze scen. Podtatusiały organizator z wielkim brzuchem (ten brzuch odegra jeszcze osobną, wariacką rolę w dalszej części przedstawienia) podsumowuje Rok Sienkiewicza i Rok Conrada, który oszczędził Polsce wydatków na promocję, bo sam się dawno temu wypromował i sprzedał. Teraz pytanie, jak wcisnąć zagranicy Schillera, skoro mamy rocznicę. Prelegenci mówią o wszystkim i o niczym, oddają się obłapiankom, skaczą po wodę do dystrybutora. Organizator śmiertelnie poważnym tonem zapowiada "prezentację audiowizualną". I będzie prezentacja: jedna z przybyłych wejdzie na stół, by odśpiewać "Oleandry" z towarzyszeniem olbrzymiego kwiecia doniczkowego, które spełni tu funkcję zastępczego obiektu kopulacji i jeszcze kilka innych. W innym zbiorze etiud szalony gitarzysta tresuje tygodniami zespół do występu podczas zawodów sportowych na Łużnikach; gdy jeden z jego przedmiotowo traktowanych podopiecznych wczuwa się w grę na instrumencie dętym, od razu osadza go kpina "bo dostaniesz zapalenia płuc!". A za chwilę ten sam gitarzysta przejmująco zaśpiewa wyświechtaną pieśń "Mojej peleryny nie chcą już w lombardzie". I zarządzi przerwę. Podczas której inny członek zespołu zanuci - bez podkładu - oryginalnie wykonywaną przez kobiety śpiewkę o malarzu, który kazał mu się rozebrać tłumacząc, że chodzi o "martwą naturę". W moim opisie nie jest to, zaznaczam, nawet w połowie tak przekonujące, jak na deskach Powszechnego.

Tomaszewski drwi z wszystkiego. W tym, jak się zastanowić, chyba nawet ze sceny, gdzie pracuje. Ta nabrała po "Klątwie" nawyku mówienia o polityce łopatologicznie, z upartymi aluzjami do dawnych ekscesów prawicy. Tu faszyzm pojawia się w postaci bardzo delikatnej aluzji: nawiedzony gitarzysta zaczyna przemowę motywacyjną od pochwały rządów Gabriele d'Annunzia w Fiume (kto nie czytał świetnej książki Piotra Podemskiego na ten temat, niech ją sobie sprawi) z ich artystowskim sznytem i rolą muzyki umieszczoną w konstytucji - pozostawiając wiedzy widzów pamięć, że d'Annunzio był mistrzem Mussoliniego. Ale nawet i takie powiązanie krótkowzrocznej fascynacji oderwaną od życia sztuką z przyzwoleniem na prawicowy autorytaryzm byłoby dla Tomaszewskiego za proste. W finale faszyzm powraca w całkiem innym kontekście - w napisanej dla "Kramu" w 1949 r. propagandowej piosence o złych burżujach i dobrym ludzie. "Co za czasy, czasy, znów faszysta knuje!" - śpiewają aktorzy, przecież nie po to, by brać ten toporny kawałek z całym dobrodziejstwem inwentarza. Przypomnienie, że wszystko, z antyfaszyzmem włącznie, da się sprowadzić do roli tępego cepa, gdy refleksji zabraknie? Chęć nawiązania do historii wystawienia dzieła? Czy może po prostu wzięto na warsztat skoczny szlagier dla samej radości śpiewania? A jeśli właśnie o tę wieloznaczność chodziło?

Nieoczywisty jest ten teatr i inspirujący. Świetny także w innych kategoriach, by wspomnieć tylko aranżację przestrzeni scenicznej - niestety, nie mogę opisać mojego ulubionego przykładu, bo musiałbym zespoilerować finałową niespodziankę. Jeśli jest tu jakaś łyżka dziegciu, to taka, że rozbuchana wyobraźnia Tomaszewskiego czasem głuszy muzykę. Jak w "Kurdeszu nad kurdeszami", zarżniętym, bo podporządkowanym reżyserskiemu pomysłowi, by aktor nieśmiało dukał i mruczał tekst z laptopa niepewien, jak to przyjmie reszta Kongresu. Jak w "Oleandrach" i "Pod borem, na murawce", gdzie aktorka tak się skupiła na ukazywaniu seksualizacji i uprzedmiotowienia kobiet w tych piosenkach, że miejscami nie szło zrozumieć tekstu. Jak w "Rydzu" poszatkowanym na trzy części, bo wykonawczyni wybuchała co i rusz płaczem, aż nie mogła dokończyć fraz i uciekała ze sceny. Wydaje mi się, że teatralne #metoo można było zrealizować przy użyciu mniej amuzycznych chwytów. Ale, szczerze powiedziawszy, nawet nie chce mi się zbyt wiele krytykować - za bardzo byłem zachwycony resztą.

Inna sprawa, że Powszechny ewidentnie nie takiej reakcji i takich kryteriów spodziewa się po widzach. W programie pomieszczono m. in. esej Grzegorza Stępniaka "Pochwała głupoty", zgodnie z nazwą porażająco wręcz głupi (autor ma pretensje do Schillera, że w jego dziele "próżno szukać rewolucyjnych kulturowo treści", a co gorsza zawartość tekstów "umacnia paradygmat białej, heteroseksualnej miłości"), za to zabrakło miejsca dla listy piosenek oraz informacji, kto co wykonywał. Czyżby ekipa Pawła Łysaka uznała podawanie takich rudymentarnych rzeczy za zbyt mieszczańskie i oczywiste, by się nim przejmować? Czy może w ogóle jej to nie obchodziło, bo uznała, że widz ma się skoncentrować na queerowej subwersji dyskursu? I na powiązaniach spektaklu z przesileniem "dobrej zmiany", do czego otwarcie wzywa w sąsiednim eseju Krystyna Duniec?

Mójżeś ty świecie! Mieć do dyspozycji Cezarego Tomaszewskiego i nie wiedzieć, co z nim zrobić. Powiedzmy sobie z nietaktowną prostotą: problemy Teatru Powszechnego nie kończą się na chemikaliach i racach. Ta instytucja na jednym oddechu sławi otwartość i dialog oraz zachowuje się tak, jakby koniecznie chciała potwierdzić swój prawicowy wizerunek - hermetycznego teatru dla garstki, lewicowej sekty szczelnie otorbionej intelektualnie przeciw reszcie świata. W kontekście tego, w jaki sposób sami odnoszą się do swoich przedstawień, fakt, że powstają tam znakomite spektakle - czy to "Kram", czy choćby fenomenalny "Juliusz Cezar" Barbary Wysockiej - zdaje się nieledwie wypadkiem przy pracy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji