Artykuły

Na Mont Bumcykcyk

"Kordian" w reż. Janusza Wiśniewskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Gdy kreujący rolę Szatana Feliks Szajnert mówi - sine farby na twarzy jego i na wieńczącym głowę "pirogu" wolno blakną. Przynajmniej tak się zdaje. Z każdym wypowiedzianym słowem Juliusza Słowackiego nos Szajnerta, broda Szajnerta, policzki Szajnerta, czoło Szajnerta i uszy Szajnerta jakby odzyskują ludzką barwę. Kolor "piroga" normalnieje. Na czas brzęczenia zdań "Kordiana" Szatan Szajnerta przestaje być własną karykaturą jasełkową, co to dzieciarnię do śmichów-chichów na zapadłych wsiach doprowadza.

Zapisałem wahliwe słowo jakby, gdyż w istocie czy Szajnert gada, czy milczy - zawsze siny jest na licu, śliwkowy niczym topielec jeziora pijackich nosów. Obiektywnie - zawsze. Rzecz jednak w tym, że gdy gada - siność charakteryzacji i "piroga" przestaje mieć znaczenie. Oddala się. Nie drażni. Niknie jej pusta tandetność. Nie uwiera swą zbędnością. Człowiek słucha i ręką macha: aaa, niech już sobie odpustowa siność będzie... Ot, zwyczajna nędza gadżetu, co w zamierzeniu miał być zdaje się gorzkim sednem postaci, a w efekcie stoczył się na poziom cicho dyndającego bibelotu.

Z grubsza mówiąc, generalizując, ziarna z plewami mieszając: z całym przez Janusza Wiśniewskiego wyreżyserowanym "Kordianem" jest w istocie tak, jak z sinym licem szatańskiego Szajnerta. Oto dwie godziny z hakiem inscenizacji blaknącej w cieniu słów dalekich.

Inscenizacja? Mało powiedziane. Nie inscenizacja, a stara, odgrzewana pozytywka, za pomocą której Wiśniewski od lat kulawo uruchamia dowolnie wybrane tematy, opowieści, problemy. Na dobrą sprawę ktoś, kto choć jedno dzieło Wiśniewskiego widział - śmiało może sobie świeżego "Kordiana" darować. Niech kartki tekstu rozsypie, swe członki w zapamiętany z tamtego widzianego dzieła ruch manekinowy wprawi, kuśtyka, w ciemno kartki podnosi, odczytuje - i tak oto stworzy sobie chałupniczą kalkę "Kordiana" Wiśniewskiego.

Wciąż to samo... Nie czynię zarzutu z powtarzalności. Jak długo jeszcze?... Wzdycham sobie ze smętnych nudów. To wszystko. Ileż można?... Znów poetyka scenicznej tandety, estetyka prowincjonalnego odpustu, biednego tingel-tangla, nędznej budy jarmarcznej gdzieś na wsi bieszczadzkiej zapadłej gruntownie? Znów operowanie jakościami z papier maché, walorami światów z tektury, jawnie nieudolnych makijaży, trzeszczących w szwach kostiumów i ogni, co się tu i ówdzie znienacka same zapalają, ogni mizernych niczym wieczorne wiatry oseska? Jak długo można żonglować tymi stareńkimi wytrychami inscenizacyjnymi? Jak uparcie można sobie i nam wmawiać, że poetyka prowincjonalnego cyrku to jakoby gorzki nawias - wnyki cierpkiej ironii, w które łapią się opowiadane sensy, tym razem - "Kordian"?

W każdym razie ja już nie mogę - a tu, w świeżym "Kordianie", znów, jak zawsze u Wiśniewskiego, jak choćby w pokazywanym ostatnio w Krakowie "Fauście" - drewniany ołtarz bez świętości, aktorzy zmienieni w marionety, no i mozolny rytm pozytywki kolebiącej się w "bumcykcykowym" rytmie muzyki Jerzego Satanowskiego. Gdy zaś "bumcykcykowanie" na chwilę milknie - zaczyna się gadanie. Właśnie tak całość się prezentuje. Ot, konkurs recytowania monologów romantycznych na tle gadżetów z klasycznego Cyrku Tarabumba.

I dokładnie tu tkwi orzeźwiający zgrzyt - w mówieniu, którego świetny pokaz dają aktorzy Teatru im. J. Słowackiego. To, co ongiś o wierszach Tadeusza Różewicza rzekł bodaj Artur Sandauer, trzeba teraz powtórzyć. Otóż, ze sposobu, w jaki aktorzy wygłaszają wraki monologów i dialogów, które to wraki Wiśniewski łaskawie im pozostawił, jasno wynika, jak piękną i dojmującą konstrukcją mogłaby być całość, gdyby Wiśniewski wycofał się ze swym inscenizacyjnym cyrkiem tandety i zostawił aktorom wszystkie frazy Słowackiego.

Niestety, cyrk Wiśniewskiego już nie działa (o ile brawurowo założyć, że w ogóle działał kiedykolwiek). To, co chyba miało być cierpkim nawiasem ironii jarmarcznej - w istocie jest zestawem inscenizacyjnych wisiorów z tektury, które wywołują jeno machnięcie ręką. Widz patrzy i czeka, aż pozytywka zdechnie na chwilę.

Wtedy słychać słowa. Wtedy wyraźnie da się wyczuć, co by było, gdyby. Nie usypuję żadnych barykad. Nie. Nikogo przeciw nikomu nie szczuję. Nie. Mówię tylko: gdy cichnie martwa tandeta i aktorzy mówić zaczynają - wraca wielkość Słowackiego. Znakomity w strzępach monologów Grzegorz Mielczarek jako Kordian. Piękne w swych miłościach Anna Cieślak jako Laura i Natalia Strzelecka jako Wioletta. Wszyscy. Zwłaszcza Marcin Kuźmiński (Wielki Książę) i Krzysztof Zawadzki (Car) w wielkim dialogu braci, co mogli zarżnąć świat cały. Nade wszystko zaś - Halina Gryglaszewska, która w epilogu "Testament mój" wygłasza tak, że trudno go będzie zapomnieć.

Po co wielki monolog na igle Mont Blanc zmieniać Mielczarkowi w suchy wiór na łagodnej krzywiźnie Mont Bumcykcyk? Po co "Kordiana", co albo jest wściekłością lotu wokół Ziemi, albo niczym, wciskać w marną duchotę stareńkiej pozytywki, z której wylatują przerdzewiałe śrubki? Wedle mego gustu - fatalny to trud. Zwłaszcza gdy się ma takich aktorów. Słowacki jest opowiadaczem, którego frazom po prostu nie uchodzi przeszkadzać zbyt namiętnie, a zwłaszcza przez bite dwie godziny z hakiem przeszkadzać na jedno rytmiczno-myślowe kopyto. Jeśli jest tak - a tak właśnie jest - że gdy Szajnert mówi zdania Słowackiego, wtedy kinol Szatana, śliwkowy niczym topielec jeziora pijackich nosów, blaknie - to po cholerę nos Szajnerta paćkać siną mazią, na głowę zaś wdziewać mu siny "piróg"?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji