Artykuły

Wiem, dokąd zmierzam

- Od razu po studiach dostałam angaż w Teatrze Współczesnym. Ale po roku rozwiązałam umowę i wyjechałam z Polski. Uznałam, że jednak aktorstwo nie jest tym, co chcę robić - mówi Aleksandra Konieczna.

W "Diagnozie" po raz pierwszy gra pani lekarkę? - W filmie Jerzego Stuhra "Korowód" grałam stomatolożkę, ale to nie miało znaczenia, bo opowiadaliśmy tam historię zniknięcia jej męża. Po latach, oglądając fotosy z filmu, zdziwiłam się: O, grałam stomatolożkę, o, jak mi ładnie w białym fartuchu (śmiech). Teraz dość mocno musiała pani wejść w szpitalną rzeczywistość. - Na razie nie mam prawie w ogóle życia prywatnego, bo jestem oddana pracy. Gram ordynatorkę oddziału chirurgii, a serial jest typowo medyczny z tajemnicą w tle.

Medycyna to ulubiony temat Polaków, tutaj każdy ma swoje zdanie. Producenci serialu dbają o to, żeby nie zrobić z "Diagnozy" medycznej "cepelii". Wszystko jest konsultowane, każdego dnia zdjęciowego są z nami lekarze. Pokazujemy przede wszystkim pracę chirurgów, a do tej specjalizacji trudno przyłożyć mądrości ludowe. Nie da się niczego wyleczyć ziółkami ani innymi specyfikami. Mnie i innym aktorom praca na planie tego serialu daje mnóstwo satysfakcji, bo możemy uczyć się czegoś nowego. W drugim sezonie "Diagnozy", który właśnie kręcimy, będę operowała. W poprzednich odcinkach tylko się mądrzyłam... Muszę poświęcić dużo czasu na konsultacje z panią doktor Karoliną Wawiernią, żeby wypaść w tych scenach wiarygodnie.

Dużo ostatnio pani pracuje?

- Raczej tak. Ale przywykłam już do takiego systemu, że albo pracuję niemal non stop, albo prawie wcale. Czasami przez kilka tygodni z rzędu nie robię nic. Teraz faktycznie jest intensywny czas, więc staram się nim dobrze zarządzać. Wielu aktorów nieregularność pracy wymienia jako minus tego zawodu. Ja do tego przywykłam! Nie chcę powiedzieć, że świadomie wybierałam ten zawód - w ogóle nie wiedziałam, w co się pakuję, ale ta nieregularność... to luz. Ostatnio, kiedy kręciłam film z Januszem Kondratiukiem, powiedział: "Nie chciałbym być z aktorką, to jest bieda". Uniosłam się w obronie siebie i swoich koleżanek, pytając: dlaczego: A on na to: "Kiedy ma pracę, jest w stresie, i kiedy jej nie ma, też jest w stresie".

Dlaczego wybrała pani ten kierunek?

- Bardzo potrzebowałam piękna. Przez całą szkołę średnią często jeździłam do Teatru Starego w Krakowie, by oglądać przedstawienia. Miałam w liceum polonistę, profesora Pajora, który podsycał we mnie, w uczniach, te fascynacje. Jestem mu bardzo wdzięczna. Jako dziewczynka z małego miasteczka, Prudnika, chłonęłam magię, piękno. I wierzyłam, że znajdę to w teatrze.

Te oczekiwania spełniły się?

- Nie miałam oczekiwań. Byłam w jakimś transie. Byłam od tej nauki trochę nieprzytomna. To jest bardzo trudne, to aktorstwo... Pomijając warsztat, którego trzeba się nauczyć, konieczne jest wejście w proces budowania roli.

Po skończeniu szkoły nie zagrzała pani jednak długo miejsca w teatrze.

- Tak. To znaczy nie. Od razu po studiach dostałam angaż w Teatrze Współczesnym. Ale po roku rozwiązałam umowę i wyjechałam z Polski.

Dlaczego?

- Nie oceniałam tamtej sytuacji, ale czułam jakieś nie a propos, sądziłam, że to nie jest miejsce dla mnie. Uznałam, że jednak aktorstwo nie jest tym, co chcę robić.

Jak długo była pani w Paryżu?

- Ponad rok. Do Paryża jeździłam już podczas studiów, bo w czasie komuny wystarczyło wyjechać do pracy na zachód w trakcie wakacji i można było zarobić na wynajęcie mieszkania przez cały rok, i jeszcze kupić sobie dżinsy i dwa duże dezodoranty Fa (ŚMIECH). Przez cały rok otaczała mnie aura luksusu i zapach błękitnego Fa. Miałam więc wydeptaną ścieżkę do Paryża. Dlatego, gdy odeszłam z Teatru Współczesnego, Paryż i wyjazd tam na stałe wydawały mi się naturalną koleją rzeczy. Marzyłam też o tym, żeby studiować antropologię na Sorbonie. Jednak, żeby móc się tam uczyć, musiałam się zakotwiczyć finansowo. Pracowałam w rosyjskiej restauracji Złoty Kogucik. Dostałam tam pracę, bo znałam rosyjski i francuski. Lokal wewnątrz był cały wyłożony kamieniem, a właściciel marzył o tym, żeby wyglądał jak z rosyjskiej bajki. Więc już na studiach zaczęłam realizować jego plan, a gdy przyjechałam na dłużej, piekło rozpętało się na dobre. Na maleńkich deszczułkach odrysowywałam rosyjskie motywy z bajek, a potem wycinałam je pilnikami i podklejałam kolorowymi płótnami. Szef rozprowadzał światełka na skalnych ścianach. Na koniec w każdym rogu powiesił podświetlona ikonę, i tak w centrum Paryża, w dobrej dzielnicy, powstało małe Bizancjum... Nauczyłam się lepiej mówić po rosyjsku, poznałam rosyjską emigrację, ale i Francuzów, którzy chętnie tam przychodzili.

A jednak wróciła pani do Polski.

- Dostałam gościnną rolę w Teatrze Dramatycznym w "Ach, Combray", adaptacji Marcela Prousta. A potem dostałam od ówczesnego dyrektora teatru, Macieja Prusa, propozycję angażu. I zostałam.

Już wtedy teatr był pani miejscem?

- Niekoniecznie. Uwiodło mnie "Ach, Combray", ale żeby kolejne lata w Teatrze Dramatycznym dobrze na mnie działały, tego nie mogę powiedzieć. Pracowałam tam 10 lat, ale czułam, że to jest jakieś kundle kręcenie się wokół własnego ogona. I chyba dostałabym tam zapaści, gdyby nie pojawili się Piotr Cieplak, Krystian Lupa, Grzegorz Jarzyna, Krzysztof Warlikowski.

Wspomniała pani o samotnym macierzyństwie. Co było najtrudniejsze?

- Gdy moja córka była mała i jeździła na różne wyjazdy, dawałam jej dobry aparat fotograficzny, bo nie było jeszcze telefonów z aparatami, i prosiłam, żeby robiła zdjęcia. 1 gdy kolejny raz wróciła z czystą kliszą, powiedziała: "Mamo, ja albo jadę w kuligu, albo go fotografuję". To jest pewnie truizm, ale nie można jednocześnie obserwować i być obiektem obserwowanym. I tu wracając do samotnego macierzyństwa, nie można być równocześnie myśliwym i opiekunką domowego ogniska. Po ludzku mówiąc, trudno jest być w domu wtedy, gdy dziecko tego potrzebuje, a jednocześnie zarabiać na utrzymanie tego dziecka i siebie.

To dotyczy wielu kobiet, nie tylko tych, które samotnie wychowują dzieci.

- Oczywiście, że tak. Zmiany społeczne, które zaszły w Europie i Stanach Zjednoczonych, zmieniły model rodziny. Ale kiedy jest i mężczyzna, i kobieta, to obowiązki domowe rozkładają się na dwie osoby, można przynajmniej próbować jakoś się wymieniać i uzupełniać. A ja musiałam to wszystko zrobić sama. To jest wbrew naturze i bardzo mnie zmęczyło. Dlatego nie polecam samotnego macierzyństwa! (ŚMIECH) Coraz częściej słyszę, że kobiety świadomie się na to decydują, nie mogąc czy nie chcąc tworzyć związku z mężczyzną. To bardzo trudna decyzja.

Jednak dla wielu kobiet potrzeba bycia matką jest silniejsza...

- To jest myślenie egoistyczne o sobie jako kobiecie, a nie o dziecku. Czyli człowieku, który powinien mieć przy sobie i matkę i ojca, by harmonijnie się rozwijać. Czym innym jest to, że nie wszystkie związki się udają, przetrzymują próbę czasu, a czym innym jest świadoma decyzja o samotnym macierzyństwie. Przeczytałam, że to się nazywa macierzyństwo egzystencjalne. Kobiety, które nie znajdują dostatecznych powodów do życia, sądzą, że dzięki dziecku będą nieodzowne, opatrznościowe przez wiele lat. Nie chcę się powoływać na Fromma i jego teorie, ale uważam, że każdemu dziecku potrzebna jest miłość matki i ojca. Gdy mały człowiek ma do czynienia tylko z miłością macierzyńską, która jest bezwarunkowa, wybaczająca - ona kocha za sam fakt, że jesteś (możesz zabić, a mama da ci alibi...) często dochodzi do zaburzeń osobowości. Miłość ojcowska jest warunkowa, oczekuje od dziecka jakiegoś wysiłku, pokazania, na CO je stać, przestrzegania zasad, jest przez to w jakiś sposób podobna do relacji człowieka ze światem. I jeśli dziecko jej nie dostaje, często wyrasta na narcystycznego człowieka.

Da się zrekompensować brak ojca?

- Nie da się.

A rozmową?

- Można rozmawiać, ale co to da? To jest teoretyczne. Dziecko musi zobaczyć mężczyznę, który zmienia żarówkę, podejmuje decyzje, zobaczyć mamę w relacji z ojcem.

To właśnie film o rodzinie przyniósł pani popularność, czy to było duże zaskoczenie?

- Film "Ostatnia rodzina" o Beksińskich jest po prostu bardzo dobrym filmem i myślę, że gdyby rolę Zofii Beksińskiej zagrała inna aktorka, również miałaby szansę być dostrzeżona tak, jak to się stało w moim przypadku. Dzięki temu filmowi, mając 50 lat, byłam pierwszy raz na Festiwalu w Gdyni. Pamiętam, że pożyczyłam od mojej przyjaciółki ekologiczne futro. I gdy wysiadałam w Gdyni z taksówki, podeszła do mnie moja przyjaciółka Magda Cielecka, ubrana w jakąś zwykłą parkę, i zaśmiała się: "No, wyglądasz jak prawdziwa gwiazda". Zastanawiałam się potem, co mi odbiło z tym futrem (ŚMIECH). Wtedy w Gdyni myślałam, że może dostałam tę nagrodę przez przypadek, w końcu przyznało ją jury złożone tylko z siedmiu osób. Ale gdy w marcu 2017 roku podczas rozdania Orłów znów dostałam główną nagrodę, uznałam, że 600 osób, polskich filmowców, nie może się mylić.

Przygotowując się do tej roli, zastanawiała się pani nad specyfiką, pewną dziwnością tej rodziny?

- Ona była taka dziwna? Rodziny, które tworzą samotne matki czy rodziny patchworkowe, bywają nie mniej skomplikowane. To była regularna rodzina - mama w roli kobiety, tata w roli mężczyzny, syn, codzienne obiady, zadbany dom, dużo normalności.

Dlaczego więc zakończyło się tak tragicznie, czyli samobójstwem Tomka?

- Myślałam o tym, choć ten warszawski, opowiadany w filmie fragment historii Beksińskich nie mówi o błędach rodzicielskich. Choć oczywiście te błędy zostały popełnione. Ale czy tylko one maja wpływ na to, że dzieci popełniają samobójstwa? Takie tragedie zdarzają się też w rodzinach, w których błędów wychowawczych popełniono niewiele. Siła tego filmu polega również na tym, że on nie odpowiada na żadne pytania. Nie stawia tez. Widzowie wychodzą z kina i myślę: dlaczego?

No właśnie, dlaczego?

- Na pewno błąd popełniła nadopiekuńcza matka. Wysyłała prosty sygnał do dziecka: nie poradzisz sobie. Niby otacza opieką, a tak naprawdę podcina skrzydła. Druga trauma polegała na tym, że Zdzisław Beksiński w ogóle nie dotykał Tomka. W jednej ze scen po śmierci Zofii syn mówi do ojca: "Byś mi chociaż przyłożył". A Zdzisław, przeczuwając swoje skłonności sadomasochistyczne, bał się, że uwolni jakiegoś demona, którego nie będzie umiał poskromić. Więc w ogóle unikał kontaktu cielesnego. A niedotykane dziecko czuje się niechciane. Zdzisław pisał w pamiętnikach, gdy Zosia była w ciąży, że nie będzie niańczył, nie będzie mył, zmieniał pieluch. On się dzieckiem brzydził. Tomek musiał to wyczuwać. A poza tym ojciec zrobił sobie z niego partnera intelektualnego, gdy syn miał zaledwie kilka lat. A takie dziecko nie jest w stanie udźwignąć apokalipsy, czaszek, problemu granicy życia i śmierci.

Od którego momentu rodzice nie mają już wpływu na swoje dzieci, mogą już tylko obserwować?

- Myślę, że rola rodzica nigdy się nie kończy. Natomiast taki prosty chów, że rodzic może coś kazać i zabronić, kończy się mniej więcej wtedy, gdy dziecko ma 12-13 lat. Ja byłam matką o dość luźnym podejściu, wierzyłam i nadal wierzę w moje dziecko, i nigdy nie skutkowało to żadnymi problemami, wręcz przeciwnie. Pamiętam, jak zabrałam swoja córkę do Stanów. Pojechałam tam z "Makbeth 2007", przedstawieniem Grzegorza Jarzyny. Grałam Lady Makbet. Moja córka nudziła się, mama stale zmęczona, piąta kawa i nic. Wymusiła więc na mnie zgodę, że będzie sama jeździła po Nowym Jorku. Miała wtedy niecałe dwanaście lat. Prawo w USA jest bardzo restrykcyjne i dzieci poniżej 12 roku życia muszą być pod opieką dorosłych. Ale nic złego się nie stało. Mało tego, dobrze poznała nowojorskie metro i była moim przewodnikiem.

I nie martwi się pani o córkę?

- Tak, ale nie zakładam najczarniejszego scenariusza, nawet wtedy, gdy jedzie nurkować w Tajlandii czy na Bali. Dlaczego miałabym być taka szczególna i akurat mnie miałaby się przydarzyć jakaś dramatyczna, spektakularna sytuacja? Pomaga mi to, że nie mam telewizora, słucham wiadomości tylko w aucie i świat wydaje mi się mniej niebezpieczny dzięki temu. Na szczęście statystyka przemawia na naszą korzyść.

Co daje pani sens w życiu?

- To się zmienia. Mam też takie dni, kiedy myślę: to jest bez sensu, to jest do dupy, po co wstawać, po co ćwiczyć, po co dbać o siebie. Ale po chwili przychodzi myśl, że wątpić to najprostsze, co mogę zrobić. Zwątpienie nic nie kosztuje. I nie mam w tym żadnego interesu. Osho (hindusnki mistrz duchowy, przyp. red.), który tłumaczy buddyzm Europejczykom, pisze, że zaspokojona potrzeba przestaje być potrzebą. Często o tym myślę. Bo gdybym nagle stała się pacjentką oddziału onkologii, to z powrotem doceniłabym wartość, jaką mam, czyli życie. Wszystkie nasze zmysły są nastawione na zewnątrz: słuch, wzrok, powonienie... Osho mówi, że warto przez pewien czas skierować się do wnętrza siebie. Okresy, kiedy jestem sama ze sobą, kiedy nie spotykam się z innymi, są dla mnie najbardziej wartościowe. Pojawia się prawdziwa potrzeba mojego wnętrza. Temu często towarzyszy lęk. Ale od tego lęku się nie umiera. On przechodzi. Spoko. I ta moja relacja samej ze sobą jest najważniejszym sensem mojego życia. Ja się sobą ciekawię, fascynuję, często zadziwiam, staram się siebie lubić. I rozumieć. Ale gdyby mnie to miało oddalić od świata, to nie chciałabym tej roboty! Porzuciłabym to w cholerę. Jest odwrotnie. Łagodzi mnie. Otwiera na innych. Rozśmiesza. Ułatwia życie. I tylko w tym kontekście bycie ze sobą i rozwijanie siebie ma sens.

Lubi pani ludzi?

- Maja Ostaszewska powiedziała mi kiedyś: kiedy spędzasz czas z kimś, kto Cię nie chce, nie rozumie, nie szanuje, popełniasz podwójny błąd czy też grzech. Po pierwsze tracisz czas, a po drugie zabierasz siebie innym ludziom. Tym, którzy w tym samym czasie chcą cię i robiliby z tobą dobro. Czyli znów wracamy do wyboru - idąc w lewo, nie idziemy w prawo... Tak. Czyli nie marnuję czasu, kiedy się zastanawiam, w którą stronę chcę iść. I z kim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji