Artykuły

Łukasz Witt-Michałowski: Napędza mnie zazdrość

- Bezkarność recenzentów szalenie mnie irytuje. Mogą pisać co chcą, są opiniotwórczy i decydują o być albo nie być teatrów, zwłaszcza takich jak ten mój. Miałem nieodparte wrażenie, że bardzo wiele recenzji na temat pracy moich kolegów jest pozbawione merytoryki. Nie można recenzować w ten sposób, że "wszystko było na niebiesko, a ja lubię kolor zielony".

Co czytasz?

- Anna Cieplak "Ma być czysto". Tegoroczna laureatka Nagrody Conrada za debiut. Dopiero zacząłem. To rzecz o niegrzecznych dziewczynkach.

Jak się robi teatr w Lublinie? Można z tego życ?

- Zależy jaki teatr się robi. Eksperymentalny jest ciężej. Tradycyjny, taki który ludzie już znają, łatwiej. Ale pracuje się tutaj super. Uwielbiam to miasto. Jest bardzo dużo autonomii mimo wszelkich ograniczeń.

A ty jaki teatr robisz?

- Taki, jaki sam chciałbym oglądać. Na pewno w naszych projektach jest coś, czego do tej pory nie było. Jak choćby "Pogrom w przyszły wtorek", który został zrobiony na skalę, której nikt do tej pory w Polsce nie próbował. A ponieważ nadal trochę jesteśmy za żelazną kurtyną, to nie mam wiedzy, by ktokolwiek na świecie porwał się na podobne zestawienie teatru z planem filmowym.

To kierunek w którym zamierzasz iść?

- Kino ma możliwości, których nie ma teatr. Chciałbym to w przyszłości łączyć, ale wszystko zależy od projektu. Każdy rządzi się innymi prawami, każdy jest nowym wyzwaniem. Nie będę przecież robić kolejnej wersji "Kamieni w kieszeniach".

To twój największy sukces?

- Czy ja wiem? To spektakl, który łączył walory artystyczne z komercyjnymi. Wydaje mi się, że największym sukcesem był "Ostatni taki ojciec". To był rodzaj eksperymentu, który w teatrze interesował mnie najbardziej. Ale też - nie mogę robić "Ostatniego..." w różnych odsłonach. Są tacy reżyserzy, ale mnie by to szybko znudziło. Jest tak wiele ciekawych światów, że w zawsze mam problem z decyzją czemu poświęcić najbliższe kilka miesięcy życia.

A czemu poświęcisz te najbliższe?

- 5 stycznia o godzinie 19 zapraszam do Centrum Kultury na benefis Marcina Wrońskiego. To nie spektakl, ale... wydarzenie ze specjalną oprawą artystyczną. Tekst napisał Marcin Nowak, radny, który od lat przyjaźni się z Wrońskim. Nowak w swoim czasie pisał przeróżne szopki. To zawsze było zgrabne, dowcipne i zabawne.

Robi to non profit. Nie wyglądałoby to zbyt dobrze, gdyby radny brał pieniądze za tego typu rzeczy. A chcielibyśmy uhonorować Marcina Wrońskiego, bo to najbardziej rozpoznawalny pisarz współczesny, którego wydało nasze miasto.

Pamiętasz jak się z Wrońskim poznaliście?

- W liceum wziąłem udział w konkursie literackim pt. "Zielone pióro". Nie mogłem sam pójść na ogłoszenie wyników, wysłałem kolegę. Poszedł i przyniósł mi album. Okazało się, że za te swoje małe formy dostałem I nagrodę. Zapragnąłem więc poznać tego pana, który mi przyznał I miejsce. Tak się zaczęła nasza znajomość. On wtedy wydał swoją pierwszą rzecz pt. "Udo pani nocy".

Też mam egzemplarz. Dostałam jako nagrodę w konkursie recytatorskim, w którym Wroński również jurorował.

- No widzisz, jak to się dziwnie splatają ludzkie losy? To był rok 1992. Potem długo nie mieliśmy kontaktu. W międzyczasie on stał się znanym pisarzem, a ja zająłem się reżyserią. Spotkaliśmy się znowu przy okazji "Córki Złotnika". W międzyczasie wspólnie popełniliśmy kilka legend i "Pogrom...", do którego Marcin napisał scenariusz. I za co potem, razem z Norbertem Rudasiem, od waszej gazety dostaliśmy tytuł Człowieka Roku. I teraz chodzimy po mieście z bardzo wysoko podniesionymi głowami. Także z powodu otrzymania Medalu 700-lecia Lublina.

Cieszę się. Zobaczymy jeszcze "Pogrom..." na scenie?

- Jest duża szansa, że w lipcu zagramy to na dziedzińcu zamkowym. I to nie raz. Prowadzimy też rozmowy z CSK, by w miesiącach zimowych grać ten spektakl na Sali Operowej. Wtedy miałby on szansę się rozwijać. Bo jak nie grasz, to się nie rozwijasz. Generalnie cierpimy na deficyt. I potem jedziemy na festiwal gdzie stajemy w szranki z teatrem, który grał dany tytuł 60 razy, a my 6.

A ile razy trzeba zagrać, by dojść do perfekcji?

- Koledzy zagrali "Ferdydurke" kilkaset razy. W pewnym momencie aktor zapomina o partyturze roli, leci, i wtedy zdarzają się cuda. Takich cudów ja tutaj nie oczekuję, ale dobrze byłoby gdybyśmy mogli grać częściej.

Z czego to wynika?

- Z tego, że Centrum Kultury nie jest stricte teatrem. Jest tu szereg innych aktywności.

Ale "Pogrom..." nigdy nie miał być grany w Centrum Kultury. Chodzi o pieniądze?

- Pogrom jest drogi. Ale to też przedsięwzięcie trudne logistycznie. W wakacje zamek jest czynny dla zwiedzających do późnego popołudnia, nie mamy wyłączności jeśli chodzi o przestrzeń.

No i masz w obsadzie znanych aktorów ze stolicy.

- Tak, a ci warszawscy aktorzy mają kalendarz zapełniony na dwa lata do przodu. Musimy więc ich informować z bardzo dużym wyprzedzeniem. Co w wypadku lokalnej polityki kulturalnej nie jest taką prosta sprawą...

Dlaczego więc zatrudniłeś aktorów warszawskich?

- Mirosław Zbrojewicz zawsze najlepiej mi pasował na Grabarza. A z Przemkiem Sadowskim już pracowałem przy "Tata ma kota" i wydawało mi się, że psychofizycznie odpowiada Maciejewskiemu. Trzeba go było tylko trochę zmęczyć i spanachać. Poza tym jest bardzo oddany i nie obce mu jest pojęcie etosu pracy.

Czytałam twój felieton na temat etosu. To wynik tego, że tak bardzo byłeś wściekły na Darka Jeża, który się spóźnił na spektakl, czy też często o tym myślisz.

- Często o tym myślę. Też na temat swojego własnego etosu czy też jego braku.

I jakie są te przemyślenia?

- Frank Sinatra mówił, że postęp polega na tym, że robi się wszystko w dużo krótszym czasie za duże większe pieniądze.

I szybciej się je wydaje.

- Wszystko jest szybsze. Teraz pieniądze i czas są największym ograniczeniem. Coraz bardziej tęsknię za tym, by sobie z ludźmi, którzy mają na to czas. Jak masz w teatrze aktorów na etatach, to wiadomo, że muszą tu być i pracować. Pytanie, czy są też tej pracy oddani.

Będziesz miał teraz szansę się przekonać pracując dla Teatru Osterwy.

- Chyba jednak nic z tego nie będzie. Jeszcze nie tym razem.

Dlaczego?

- Nie chciałbym o tym mówić.

Jak nie Osterwa to co?

- Rozpoczęliśmy projekt muzyczny, z muzykami z Krakowa, Lublina i okolic.

Musical czy opera?

- Spektakl muzyczny, w którym również sam wystąpię. Wystąpi też Matylda Damięcka. Premiera luty/marzec.

O czym to będzie?

- To jeszcze tajemnica.

Matylda to twoja ulubiona aktorka?

- Nie wiem czy będzie ze mną zawsze. Ale na pewno tak długo, jak długo będziemy się nawzajem inspirować. Wydaje mi się, że jeszcze nie pokazałem pełni jej możliwości. Matylda niezwykle zaskakująca, mało odkryta i świetnie się z nią pracuje.

A jak znalazła się w twoim teatrze?

- Robiliśmy z Mateuszem, jej bratem, drugą odsłonę "Kamieni w kieszeniach". Przypomniał mi, że ma siostrę, też aktorkę. Robiłem wtedy casting do "Lizy". Przyjechała Matylda Damięcka i tak się zaczęło. Zacząłem też trzyletni projekt z Teatroterapią we współpracy z CSK. Już przy okazji "Ponownego Zjednoczenia Korei" pracowałem z Agnieszką Kmieć, a teraz będę pracować z całym zespołem. Wyjdziemy od sztuki "Kaspar Hauser" Petera Handke'go. To rzecz o człowieku, który przez dłuższy czas był odcięty od cywilizacji, o jego reakcjach i o tym, co jest papierkiem lakmusowym normalności. Kto jest dziki, a kto cywilizowany? Co jest normalnością, a co nią nie jest? Czy musimy się komunikować wyłącznie za pomocą języka, czy też istnieją inne pozawerbalne sposoby komunikacji, jeszcze skuteczniejsze? Jest szereg pytań, które mnie bardzo intrygują. Ten świat ludzi z dysfunkcją jest jeszcze dla mnie nierozpoznany. Powoli zaczym, jeszcze po omacku, ale już się w nim poruszać.

Ciekawe jest też to, że to ludzie, którzy od wielu, wielu lat robią z Marią Budzyńską teatr. Zastanawiam się, na ile oni rozróżniają akt kreacji od normalnego życia, kiedy nawet zawodowi aktorzy mają problem z wyjściem z roli. Chciałbym też skonfrontować ich z moimi aktorami.

Mam tę tendencję do mieszania szyków. I niektóre spośród tych moich wynalazków dziś z dużym powodzeniem funkcjonuje na szerokich wodach. Na stronie teatru Osterwy Dariusz Jeż jest wymieniany jako aktor współpracujący.

A ty nie.

- A ja nie. On wszedł na salony, a ja zostałem przed drzwiami. Kuchennymi (śmiech). A tak serio, to bardzo się z tego cieszę. Jeż gra nie tylko w Osterwie, ale też pracuje z innymi reżyserami, Pawłem Passinim, Joanną Lewicką, od Arkadiusza Klucznika z Andersena też miał propozycję.

A ty nie myślałeś o tym, by kiedyś jeszcze wrócić do aresztu?

- Myślałem i to nawet niedługo po tamtych naszych zmaganiach, ale zmienił się dyrektor, przyszedł na jego miejsce inny, który nie był tym zainteresowany.

Wiek ma swoje konsekwencje, im jesteś starszy, tym więcej ci się rzeczy nie chce. Zadajesz sobie pytanie, ile spektakli możesz jeszcze w życiu zrobić. Ja nie mam już 20 lat.

Pamiętasz kiedy założyłeś Scenę In Vitro?

- To był 2007 rok, październik.

10 lat temu. Nie świętujecie jubileuszu?

- Nie mam na ochoty na podsumowania. Nie sądzę by ten nasz dorobek-urobek wymagał jakiegoś specjalnego odhaczenia. To trochę jak z autobiografią. Mam wrażenie, że pisze ją pisarz, który się wypstrykał z pomysłów na to co dalej. A ja mam po prostu ochotę pracować dalej, mam jeszcze do powiedzenia parę rzeczy. Chciałbym być na tyle kreatywny, by reagować na rzeczywistość w sposób ciekawy i jeszcze, by to co mam do powiedzenia ciekawiło innych ludzi. Na podsumowania to jeszcze przyjdzie czas.

Zacząłeś pisać. Bo lubisz czy dlatego, że uważasz, że na rynku recenzenckim czegoś brakuje?

- Zacząłem, bo zwrócił się do mnie Bartek Miernik z Proscenium. A ja zawsze lubiłem pisać, tylko nie potrafiłem się do tego zmusić. Nigdy wcześniej nie pisałem felietonów. Dlatego wychodzi mi to raz lepiej, raz gorzej. Wciąż jeszcze uważam się za amatora w tej kwestii, ale amator tym się różni od profesjonalisty, że mu się chce.

Ale rzeczywiście bezkarność recenzentów szalenie mnie irytuje. Mogą pisać co chcą, są opiniotwórczy, i decydują o być albo nie być teatrów, zwłaszcza takich jak ten mój. Miałem nieodparte wrażenie, że bardzo wiele recenzji na temat pracy moich kolegów jest pozbawione merytoryki. Nie można recenzować w ten sposób, że "wszystko było na niebiesko, a ja lubię kolor zielony".

Ostatnio czytałem listy Czechowa. W jednym z nich zastanawia się po co to wszystko pisze, bo przecież nie dla krytyki, w kraju przecież nie ma żadnej sensownej krytyki. Spotykał się z kompletnym niezrozumieniem ze strony reżysera i aktorów. O publiczności też się bardzo gorzko wyrażał. Tak, że widzisz - historia kołem się toczy i nie jesteśmy tak bardzo inni od Moskwy czy Petersburga z tamtego okresu.

Nie tylko pod tym względem... Ostatnie pytanie. Mógłbyś robić coś innego?

- Mam potrzebę wypowiadania się, artystycznego. Może to niepoważnie zabrzmi w kontekście tych dzisiejszych moich zwierzeń, ale całe życie chciałem pisać. Może kiedyś zasiądę do tego na poważnie? Jak widzę świeżo wydaną książkę, jak ktoś ma debiut, to zazdroszczę. Tak pozytywnie. Ktoś coś fajnego napisał i jeszcze mu wyszło! Podobnie mam ze spektaklami. Jak oglądam coś dobrego to myślę sobie "Ale jak fajnie! Ja też tak chcę!". To mnie stymuluje to roboty. Nie mam w sobie zawiści, ale konstruktywną zazdrość. To mnie napędza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji