Artykuły

Moja filmowa katastrofa

- Dopóki nie zostałem wyrzucony z uczelni, czułem się w Łodzi pewnie. Ale tak jest ze mną zawsze. Albo jestem na świeczniku, albo rozpadam się na tysiąc kawałków. Jestem wodzem albo zerem - mówi Krystian Lupa w książce "Koniec świata wartości", której fragment prezentujemy.

Łukasz Maciejewski: Po wejściu do twojego pokoju natychmiast rzuca się w oczy obraz Brigitte Bardot. Krystian Lupa: To dzieło Zbysława Marka Maciejewskiego, twojego wuja. Na drugim roku studiów w Akademii Sztuk Pięknych wymyśliliśmy ze Zbyszkiem, że obaj namalujemy portrety BB. Ł.M.: Dlaczego BB? K.L.: Miałem fioła na jej punkcie. Mój szkolny przyjaciel Eryk P. kochał się w Bardot, była dla niego obiektem tajemnych inicjacji, szaleńczych erotycznych fantazji. Zaraził mnie tym i kiedy on już dawno o niej zapomniał i zajął się konkretniejszymi i bardziej osiągalnymi tematami, ja pozostałem wierny. Nawet jeszcze dziś coś z tego zostało. W moim afekcie było mniej seksu, więcej... metafizyki. (śmiech)

Ł.M.: Bardot jako gejowska diva?

K.L.: Gwiazda... To istota, o której stale marzysz, ale cel i natura tego marzenia są nieuchwytne. Jakaś bliskość, ale nierealna, w której ty też się przeistaczasz. Poza tym wtedy nie wiedziałem jeszcze, że jestem... będę... gejem.

Ł.M.: Kiedy - już po śmierci wujka - robiłem porządki w tarnowskim domu babci, znalazłem jego zeszyt w całości zarysowany portrecikami Bardot.

K.L.: Może szkice do tego obrazu? Może na ten nasz konkurs? Zbyszek był również przysięgłym fanem Jeanne Moreau, Emmanuelle Rivy, Marilyn Monroe... kogo tam jeszcze? W ogóle, w czasie studiów na ASP, zachłystywaliśmy się kinem i gwiazdami. Maniakalnie, wręcz nieprzytomnie, chodziliśmy do wszelkich możliwych DKF-ów.

Ł.M.: A malarstwo?

K.L.: W moim przypadku szybko zeszło na dalszy plan. Dopóki marzyłem o dostaniu się na Akademię, byłem zafascynowany malarstwem, ale w momencie, kiedy zacząłem studiować, najważniejsze stało się dla mnie kino. Uznałem, że szkoda czasu na malarstwo... Że tego nie czuję. O ile Zbyszek od początku był rasowym malarzem, o tyle ja klasyfikowałem siebie raczej jako ilustratora własnych fantazji. Nie lubiłem rysować z natury. Świat istniejący - jako przedmiot rysowania - nie był dla mnie ciekawy. Potrzebowałem czegoś, co mógłbym powołać do życia.

Ł.M.: Potrzebowałeś kina.

K.L.: Wiele tytułów obejrzałem w tym czasie po wielekroć. Na przykład "Osiem i pół" Felliniego znam na pamięć. Myślę, że w sumie widziałem ten film ponad czterdzieści razy.

Ł.M.: Zawsze chodziliście do kina we dwójkę?

K.L.: Nie, czasami chodziłem sam albo w większej paczce, ale w pewnym momencie nasze wspólne "oglądactwo" kina stało się niemal symbiotyczną potrzebą. Dyskurs zaczynał się w trakcie seansu. Wszystko mogło nas natychmiast wytrącić z równowagi. Pamiętam, że w kinie Sztuka w Krakowie wszystkie projekcje rozpoczynały się tematem Nina Roty z "La strady" w koszmarnej aranżacji. Zatykaliśmy sobie wtedy uszy albo obiecywaliśmy, że kiedyś na pewno zniszczymy taśmę... Każdy drobiazg mógł zepsuć film. Dyskusje po wyjściu z seansu często unicestwiały przyjemność uczestnictwa w nim. Namiętnie wykłócaliśmy się o każdy szczegół, wielokrotnie popadając w niewspółmiernie z odległym w końcu tematem - bolesne i długotrwałe konflikty.

Ł.M.: Okres studiów na Wydziale Reżyserii łódzkiej szkoły filmowej pozostaje w twojej biografii białą kartą. Mało kto o tym wie, niewielu kojarzy szczegóły.

K.L.: Bo to była moja ślepa kiszka. Nieskończona droga. Przypuszczam jednak, że gdybym kiedyś robił kino, pewnie wszyscy przypomnieliby sobie o tym epizodzie. Poza tym dziennikarze bardzo często pytają mnie, dlaczego nie robię kina, skoro moje spektakle są do tego stopnia "filmowe", a mistrzem jest Andriej Tarkowski...

Ł.M.: Dostałeś się za pierwszym razem?

K.L.: Tak, chyba nawet na całkiem wysokiej pozycji. W ogóle, dopóki nie zostałem wyrzucony z uczelni, czułem się w Łodzi pewnie. Ale tak jest ze mną zawsze. Albo jestem na świeczniku, albo rozpadam się na tysiąc kawałków. Jestem wodzem albo zerem.

Ł.M.: To dlaczego wódz stał się zerem?

K.L.: Wszyscy byli zaskoczeni, że mnie wywalili. Nic na to nie wskazywało.

Ł.M.: Byłeś postacią rzucającą się w oczy na uczelni?

K.L.: Na pewno. Robiłem dosyć egzotyczne wrażenie, w hipisowskim rozkwicie. Poza tym w czasach, kiedy wypadało konsekwentnie ukrywać swój homoseksualizm, ja akurat miałem etap prowokacyjny.

Ł.M.: Pokazywałeś mi zdjęcia, które robiłeś kolegom z roku: Barańskiemu, Falkowi, Bugajskiemu...

K.L.: Cieszyłem się jakąś możliwością nowej ery w życiu, w ostatnich latach studiów na ASP byłem mrukliwy i zamknięty w sobie, tymczasem w "Filmówce" poznałem ludzi, dzięki którym bardzo się otworzyłem. Coś we mnie pękło. To był ciekawy, dobry rok. Często dyskutowałem z Felkiem Falkiem, lubiliśmy się z Ryśkiem Bugajskim. Studiował z nami także Tadeusz Pałka. Ale chyba najlepiej dogadywałem się z Andrzejem Barańskim.

Ł.M.: Kiedy w naszym wywiadzie dla "Machiny" wyznałeś, że zostałeś wyrzucony z "Filmówki" za homoseksualizm, otrzymałem e-maila od jednego z pracowników szkoły filmowej, w którym pisał, że na studiach robiłeś po prostu bardzo słabe filmy.

K.L.: To one gdzieś są? Można je zobaczyć?

Ł.M.: Na to wygląda.

K.L.: Hm, ciekawe, które... Bo ktoś już chciał się do nich dogrzebać i nie mógł nic znaleźć. To na pewno nie były dobre filmy, pewnie byłyby dla mnie dziś wstydliwe i irytujące. Ale, jak pamiętam, nikt wtedy, na pierwszym roku, nie robił arcydzieł. Mieliśmy jeden dzień na realizację etiudy bez dźwięku. Wszyscy lądowaliśmy daleko od zamierzeń i marzeń. Ale w trakcie dyskusji z komisją wyczułem, że zdanie, jakie sobie wyrobili, dotyczy bardziej mojej osoby niż filmu.

Ł.M.: Bezpośrednio za twoje wyrzucenie z uczelni (w uzasadnieniu - "za brak talentu") odpowiadała Wanda Jakubowska.

K.L.: Jakubowska ferowała wyroki. W swoim mniemaniu - nieomylne. Podejrzewam, że działała szczerze.

Ł.M.: To były etiudy gejowskie?

K.L.: (śmiech) Nie wiem, raczej nie. No na przykład - dwóch chłopców w akademiku. Rano, jeden z nich jest jeszcze w łóżku, drugi się kręci... Moim zdaniem to był film o dwóch zwierzętach w pokoju, czyli miejscu, w którym odruchy deformują intencje. Film o biologizmie impulsów, które wysyłamy, nakręcony może z homoseksualną wrażliwością, ale bez dosłowności.

Ł.M.: A co powiedziała komisja?

K.L.: Że to rzecz o pedalskich ciągotach... i nic więcej. "Tam nic nie ma" - powiedziała mi Jakubowska. Ale dostałem wtedy jeszcze jedną szansę na rehabilitację. Dzięki temu w wakacje nakręciłem kolejną etiudę: ze Zbyszkiem Maciejewskim w głównej roli. Główny bohater wybiera się na samotną wycieczkę, spotyka na drodze chłopaka siedzącego przy swoim zniszczonym, połamanym rowerze. Stan chłopaka jest dziwny, jest jakiś nieprzytomny... i oczywiście piękny... (śmiech) Bohater wycofuje się, kiedy tamten na niego spojrzał. Ale potem natrafia na osobliwe ślady, trochę już zapomniałem, jakie..., i jeszcze innego człowieka, który ucieka... Wszystko jakby okruchy jakiegoś wypadku. Staje się to tak niepokojące, że wraca... Ale tam nikogo już nie ma, najdrobniejszego śladu...

Ł.M.: Motyw trochę jak z "Gerry'ego" Gusa Van Santa.

K.L.: Trochę...

Ł.M.: I za to ostatecznie wyleciałeś?

K.L.: To był gwóźdź do trumny. Usłyszałem, że jestem opętany seksem i narcyzmem oraz że nie nadaję się do dalszego szkolenia.

Ł.M.: Z dzisiejszej perspektywy, z perspektywy twoich słynnych spektakli, można powiedzieć: całe szczęście. W kinie mogło być różnie.

K.L.: Mam wrażenie, że w polskim kinie nie udałoby mi się przetrwać. Moja filmowa katastrofa była dla mnie szokiem. Odpokutowałem to doświadczenie ciężkim, dwuletnim kryzysem. Był to jednak kryzys błogosławiony. Zabójstwo narcyza. Cieszę się, że Andrzejowi Barańskiemu udaje się od tylu lat robić swoje kino, ale jestem przekonany, że artysta tak ciekawy jak on tworzyłby więcej i łatwiej, gdyby mieszkał gdzieś indziej.

Ł.M.: Kiedy zacząłeś chodzić do teatru?

K.L.: Także w czasie studiów na Akademii Sztuk Pięknych. W Krakowie złoty okres miał wtedy Jerzy Jarocki, także Konrad Swinarski. W Łodzi przyglądałem się początkom Jerzego Grzegorzewskiego - choćby jego znakomitemu "Balkonowi" według Jeana Geneta z 1972 roku.

Ł.M.: Reżyseria teatralna była zemstą za niepowodzenie filmowe?

K.L.: Była to decyzja świadoma, przemyślana. Najpierw startowałem do Warszawy, ale się nie dostałem.

Ł.M.: Dlaczego?

K.L.: Nie wiedziałem na egzaminie, z kim spotykał się Słowacki w 1832 roku w paryskim teatrze.

Ł.M.: Jezu, a z kim się spotykał?

K.L.: Ze Stendahlem oczywiście... (śmiech)

Ł.M.: Naprawdę takie były pytania?

K.L.: To była metoda Bohdana Korzeniewskiego, który był wówczas dziekanem. Przed egzaminami grono pedagogiczne sprawdzało podobno, jakie książki Korzeniewski pożyczał w bibliotece, żeby w trakcie sesji nie wyjść na nieuków.

Ł.M.: Pomimo że swoje prawdziwe miejsce odnalazłeś dopiero w teatrze, na swój sposób pozostałeś wierny kinu. Portret Brigitte Bardot wisi na honorowym miejscu twojego gabinetu, a każdy spektakl wydaje się przesiąknięty tkanką kina.

K.L.: Kiedy studiowałem w Łodzi, moim kultowym reżyserem był Jean-Luc Godard. Byłem nim zafascynowany. Godard przekonał mnie, że kino może być prowokacją burzącą linearny porządek narracyjny na rzecz myślenia asocjacyjnego. To we mnie zostało.

Ł.M.: Zdumiewająco bliska kina, estetyce Nowej Fali, jest gra z czasem, z upływem czasu, którą posługujesz się w teatrze.

K.L.: Pamiętam objawienie, jakim było dla mnie "Zeszłego roku w Marienbadzie" Alaina Resnais'ego. Po nim przyszła fascynacja nową powieścią francuską. Wszystko było "nowe"! Nouvelle Vague, Nouveau Roman... Alain Robbe-Grillet, Michel Butor, Nathalie Sarraute...

Ł.M.: Kiedy oglądam twoje prace telewizyjne, na przykład "Julię" z 1998 roku, czuję się zawsze tak, jakbym został zaproszony na specjalny seans filmowy. Jednocześnie prywatny i zbiorowy, teatralny i kinogeniczny.

K.L.: To nie jest ani film, ani teatr, tylko rodzaj hybrydy... Mechaniczne przenoszenie spektakli teatralnych do telewizji nie ma żadnego sensu, dlatego mając świadomość zmiany medium, staram się zastępować także sposób opowiadania: z teatralnego na filmowy. Być może próbuję w ten sposób zaleczyć dawny łódzki kompleks, posmarować go uzdrawiającą maścią...

Ł.M.: "Factory 2", czyli spektakl opowiadający o micie Andy'ego Warhola (ale i o micie artysty w ogóle) - jest chyba najbliżej kina ze wszystkich dotychczasowych spektakli.

K.L.: Taśma w tym przedstawieniu notuje wszystko. Staje się partnerem. Atakuje z każdej strony. Rzeczywistość staje się planem filmowym - i odwrotnie.

Ł.M.: Co może kino, czego nie potrafi przekazać teatr?

K.L.: W teatrze stoją przede mną wielkie szafy, których nie mogę ruszyć. Kino jest miejscem, gdzie te szafy się dematerializują - choćby przez montaż kino może zbliżyć się do biegu naszych myśli, podążać ich tropem. W teatrze trzeba pozostać przy konkrecie. Przy ciele. A zatem: kino działa myślą, podczas gdy teatr idzie za ciałem.

Ł.M.: Nie bardzo rozumiem.

K.L.: Teatr stawia opór myśli, pozostaje w ciele - w jego ciężarze. Nie mogąc baraszkować sobie z narracją tak lekko jak w kinie, w teatrze musimy drążyć głębiej. Próbować przezwyciężyć opór materii.

Ł.M.: Oglądasz dużo filmów?

K.L.: To jedna z przyjemniejszych rzeczy. Nieustannie cieszę się z tego, że mogę być posiadaczem filmów. I, powiedzmy, w każdej chwili sięgnąć na półkę po "Osiem i pół". Skądinąd, odkąd można sobie kupić w zasadzie każdy film na własność, przestajemy oglądać...

Ł.M.: Kto cię pociąga we współczesnym kinie, kto odpycha?

K.L.: Dosyć krytycznie reagowałem przed laty na falę szemranych wizjonerów w rodzaju Petera Greenawaya czy Davida Lyncha. Cała ta epoka dzikości serca, urodzonych morderców i pulp fiction... Ale to chyba minęło. Ostatnio sporo oglądam Van Santa... na przykład...

Ł.M.: Wybitny reżyser.

K.L.: Tak, a jeżeli zdamy sobie sprawę, że również spod jego ręki wychodzą takie arcydzieła jak "Tarnation" Caouette'a, Van Sant okazuje się zjawiskiem zarażającym. Kino Gusa Van Santa nie podnieca się możliwościami gatunku - to reżyser, który zostaje przy człowieku: ze wszystkimi wpisanymi w tę relację niekonsekwencjami, splątaniami, emocjonalnym bełkotem. "Słoń", "Last Days..." Bohater kina Van Santa jest stworzeniem niedopełnionym, afabularnym.

Ł.M.: Jak każdy z nas.

K.L.: Fabuła to dziwny bryk na człowieku. Oczywiście, można opowiedzieć każdą historię jak bryk, ale warto spróbować pokazać ją inaczej. Portretując bohatera jako naczynie pełne sprzecznych doświadczeń. Robi to Van Sant, na pewno także Patrice Chéreau. "Intymność" Chéreau to wielki film.

Ł.M.: A widziałeś w ostatnich latach chociaż jeden polski film, który by cię obszedł, wzruszył?

K.L.: Nie.

Ł.M.: Od aktorów wiem, że na twoje spektakle przychodzą także sławy światowego kina. Kilka lat temu zafascynowana twoim teatrem Isabelle Huppert chwaliła się w wywiadach, że będziecie razem pracowali.

K.L.: Nasze plany były daleko posunięte i nigdy w zasadzie nie zostały zawieszone. Tyle że w pewnym momencie zniechęciłem się kaprysami Huppert. Ona chciała narzucić mi, co będę z nią robił. To niewykonalne.

Ł.M.: Na premierze "Factory 2" w Krakowie dostrzegłem José Luisa Gómeza - gwiazdę filmów Carlosa Saury, którego widzieliśmy ostatnio między innymi w "Siódmym dniu" Saury i "Duchach Goi" Miloša Formana.

K.L.: Teraz José Luis Gómez gra jedną z głównych ról w nowym filmie Pedra Almodóvara , a przyjechał do Krakowa, bo w przyszłym roku będziemy prawdopodobnie robili wspólnie w Madrycie "Końcówkę" Samuela Becketta .

Ł.M.: To jeszcze jeden dowód na to, że twoja filmowa katastrofa zamieniła się w teatralne zwycięstwo.

K.L.: No cóż... Trzeba pożerać porażki, zjadać cierpienia - zamieniać je w doświadczenia wzbogacające...

Ł.M.: Zeżarłeś?

K.L.: Zjadam. Bez końca.

***

Na zdjęciu: Krystian Lupa w czasach studiów w łódzkiej filmówce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji