Artykuły

Harper

"Harper" Simona Stephensa w reż. Grzegorza Wiśniewskiego z Teatru im. Żeromskiego w Kielcach na festiwalu Boska Komedia. Pisze Fanny Kaplan na swoim facebookowym profilu.

Sprawa jest bardzo prosta. Rzecz dzieje się w Wielkiej Brytanii, główną bohaterką jest kobieta w wieku zirka about lat 40. Właściwie to tę Wielką Brytanię wspominam tu jedynie ze względu na tradycję literacką i teatralną, o której zaraz. W gruncie rzeczy Harper jest kobietą, jakich pełno na całym świecie i wcale nie musiałaby mieszkać na Wyspach: zapracowaną, tyrającą jak wół w firmie, w której ma same nadgodziny, a szef nią pomiata; z pomiatającą nią rodziną - rozkapryszoną nastoletnią córką i mężem, który z początku wydaje się nieudacznikiem, później okazuje się, że nie może podjąć sensownej pracy ze względu na kryminalną przeszłość, którą kobieta uparcie wypiera (oczywiście do czasu). Do tego dodajmy rodziców bohaterki, toksyczną matkę stawiającą Harper wygórowane wymagania i wyidealizowanego ojca, którego już nie poznamy, bo Harper spóźni się na odwiedziny w szpitalu na prowincji i zastanie tam tylko puste łóżko - i voila! Mamy everywoman. Udręczoną kobietę w średnim wieku, którą poniża i kapitalizm, i patriarchat.

Temat ważny i arcyciekawy, co do tego nie mam wątpliwości.

Niestety, mimo szlachetnych i ambitnych założeń, jest to bardzo, ale to bardzo kiepska sztuka.

Przede wszystkim "Harper" opisywana/reklamowana jest jako historia drogi dojrzałej kobiety, która dzięki nowym doświadczeniom przechodzi przemianę. Jest to doskonale znany schemat, który urósł wręcz do rangi szablonu, od którego odbija się masowo scenariusze w Holywood. Problem w tym, że ani nie jest to historia drogi, ani też Harper nie przechodzi przemiany. Całość ma charakter koszmarnie dydaktycznych i mało prawdopodobnych epizodów, które przydarzają się kobiecie od wyjścia z domu bez słowa wyjaśnienia do powrotu do nonszalancko porzuconej rodziny, co samo w sobie - tak na marginesie - jest zupełnie nieprawdopodobne; w końcu każdy z nas zna zapracowane, dojrzałe kobiety i jakkolwiek miłą jest fantazja o oderwaniu się od codziennego kieratu, w rzeczywistości zdarza się to nader rzadko.

Epizody są koszmarne. Po prostu koszmarne! Chcemy o uchodźcach z Syrii? Będzie o uchodźcach z Syrii. Chcemy wspomnieć, że w kulturze islamu kobiety traktowane są inaczej niż na Zachodzie? Proszę bardzo, dostaniemy krótki monolog młodego Syryjczyka o tym, jak wyzywająco i bezbożnie ubierają się Brytyjki. Antysemityzm? Już się robi! Trzech meneli będzie usiłowało napastować pijaną Harper, wygłaszając znane komunały o tym, jak Żydzi zawłaszczyli środki masowego przekazu, a poza tym śmierdzą i noszą chałaty (brakowało tylko argumentum ad czosnkum, serio! Chociaż w sumie było o zapachu, więc uznajmy, że czosnek zaliczony). Bieda? Naturalnie! Przecież Harper tyra, mąż się obija, a edukacja córki jest na kredyt, bo kto opłaci college, a potem uniwersytet? I jeśli Harper zmieni pracę, bo jest wyzyskiwana przez swojego szefa, nie będzie jej stać na opłacenie córce szkoły na odpowiednim poziomie. Przygodny seks z poznanym w internecie nieznajomym? You got it! Toksyczna matka z młodszym gachem? Proszę bardzo. Wyidealizowany ojciec,

któremu nie zdążyliśmy powiedzieć przed śmiercią, że go kochamy? Bingo!

I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.

Nie jest to do końca winą twórców spektaklu. To jest główny paradoks tego przedstawienia. Aktorzy są bardzo dobrzy (chociaż panowie akurat trochę nie dorównują paniom, ale możliwe, że jest to także kwestia tekstu i nie mieli jak się wykazać swoim warsztatem), reżyseria bez zarzutu, scenografia ciekawa, chociaż niestety mało fukcjonalna. Wszystko jest dopracowane i widać wyraźnie, że twórcy robili, co mogli. Role są postawione, tekst jest dokładnie przeczytany, reżyser wyłuskał z niego to, co najważniejsze i z niekończącego się ciągu dydaktycznych scenek rodzajowych dotyczących wszelkich kontrowersji, które dzielą opinię publiczną, udało mu się nawet wyodrębnić dość ciekawą i odważną tezę o tym, że życie kobiet jest niezmiennym kieratem w służbie mężczyznom, a potem - rodzinie. Mam nawet wrażenie, że tłumaczka kombinowała, jak mogła, żeby to jakoś brzmiało - mogłam porównać jej niejednokrotnie heroiczne starania z oryginałem, bo z racji, iż oglądałam "Harper" podczas Festiwalu Boska Komedia, mogłam zerkać na ekrany z wyświetlanym tekstem dramatu.

Tylko że z pustego to i Salomon nie naleje.

Harper umawia się z nieznajomym mężczyzną w średnim wieku na przygodny seks. Zamiast zabrać się do rzeczy, zmusza go do rozmowy o rodzinie i dzieciach. Bo seks seksem, ale wszyscy potrzebujemy czułości i ciepła.

Ślicznie, tylko że to banał.

Harper nie potrafi dogadać się z córką, nie jest zainteresowana potrzebami i marzeniami nastolatki, potrafi tylko stawiać wymagania. Jedzie do domu rodzinnego i sytuacja powtarza się, kiedy konfrontuje się ze swoją matką. Przemoc kobiet wobec kobiet przechodzi z pokolenia na pokolenie.

Banał, banał, banał.

W końcu - co jest już zupełnie kuriozalne - po szeregu nieprawdopodobnych scenek, które niby zabierają Harper w tę mityczną, holywoodzką "podróż", podczas której bohater ma się zmienić, dochodzi do anagnorisis - matka uświadamia jej, że brak akceptacji dla małżeństwa Harper i ostracyzm, który spotkał ich w jej rodzinnym mieście, zmuszając rodzinę do wyprowadzki na przedmieścia Londynu, wyniknęły z nieprzejednanej postawy nieżyjącego ojca Harper. I to już jest mistrzostwo świata. Mamy trzy pokolenia upupiających się kobiet, trzy pokolenia wzajemnych pretensji i frustracji. I kiedy dramaturg ma możliwość przełamać upokarzające dziedzictwo, objawioną prawdę, którą Harper po powrocie wyzna córce, przypisuje ojcu. Jakby Harper nie mogła zaakceptować faktów dotyczących jej męża, jeśli fakty te nie będą uprawomocnione postacią mężczyzny.

Serio?

Do tego dochodzi język. Sądzę, że tłumaczka robiła, co w jej mocy, ale zdarzają się tu takie oto kwiatki:

Harper rozmawia z syryjskim nastolatkiem szwendającym się po ulicy. W sztuce widzi go po raz drugi, więc zachowują się tak, jakby znali się już trochę czasu (i taka zapewne jest sugestia, chociaż dramat jest tak kiepski, że nawet sugestia, że jest to powtarzająca się sytuacja, nie wybrzmiewa).

Ona: Musisz powiedzieć swojemu ojcu, żeby się tak cholernie nie irytował.

On: Bo co?

Ona: Bo tak trzeba.

Kill. Me. Now.

Generalnie przez półtorej godziny nękała mnie jedna myśl i rządziła mną jedna emocja. Było mi żal niewątpliwie utalentowanych aktorów i sprawnego warsztatowo reżysera, którzy poświęcili swój cenny czas na taką szmirę, podczas gdy mogli zrobić kapitalny spektakl, gdyby tylko wybrali lepszy tekst.

A myślałam głównie o jednym. Jak to jest, do jasnej cholery, w ogóle możliwe? Jak można napisać taki dramat ponad dwadzieścia lat po brutalizmie, któremu - ok - wiele można zarzucić i tak, ja też w pewnym momencie miałam dosyć tego tarzania się w dragach, rzygach i stanach lękowych, kazirodztwie, mordzie, wojnie i innych obrzydliwościach tego świata, ale jaką Kane miała frazę! Jaka to jest dobra poezja! Tam aktor ma co grać, bo ma tekst, który może ożywić dzięki sile swej interpretacji. Ja bardzo przepraszam, ale jak w ogóle można napisać dialog, w którym pojawiają się kwestie: "Bo co? - Bo tak trzeba". Jak? Jak można napisać taki tekst dwadzieścia parę lat po brutalizmie, dwadzieścia parę lat po Stoppardzie, który cały jest o dwuznacznościach i zabawie słowem, jak można napisać taki tekst po "Sierpniu w hrabstwie Osage" Lettsa, który rodzinny dramat i wzajemne pretensje skrywa pod płaszczykiem pozornie lekkiej komedii obyczajowej? W końcu - jak można napisać taki dialog po co najmniej kilkunastu latach doskonałego warsztatu pisania na skalę masową? A myślę tu o wszystkich kapitalnych i brawurowo poprowadzonych narracjach w serialach amerykańskich czy brytyjskich - o produkcjach HBO, BBC, Showtime'a czy AMC. Nie ukrywam też, że cały czas miałam w głowie niedawne wspomnienie genialnej "Uroczystości" Grzegorza Jarzyny, którą odświeżyłam sobie po ponad dwunastu latach - spektaklu, który wprawdzie się formalnie nieco zestarzał, w którym wyraźnie widać niedostatki i grube szwy filmowego scenariusza, ale którego poziom literacki jest na tyle wyśrubowany, że w konfrontacji ze znakomitym zespołem może jedynie zrodzić wybitny dramat rodzinny, w którym demony są realne, wzajemne pretensje niszczą, a dążenie do prawdy nie jest zestawem pouczających scenek dla pensjonarek, tylko autentyczną drogą przez rodzinne piekło. Czy zespół kieleckiego teatru mógłby wystawić coś pokroju "Uroczystości"? Czy Wiśniewski by podołał? Tego nie wiem. Ale gdyby ta właśnie ekipa wzięła na warsztat coś bardziej subtelnego, co nie grzęźnie w szkolnych pogadankach o kredytach, antysemityzmie, rasizmie i mądrości ojców, którzy nigdy się nie mylą, nawet zza grobu, nie mam wątpliwości, że miałabym do czynienia z bardzo udaną i dojrzałą wypowiedzią artystyczną.

Mam nadzieję, że następnym razem uda mi się zobaczyć spektakl Wiśniewskiego z tymi właśnie aktorami - zwłaszcza z kapitalną Magdą Grąziowską, która gra w "Harper" rolę tytułową - ale jednak oparty na tekście o dużo większych ambicjach. Bo warsztat jest, możliwości są, a jedynie tekst jest szmirą.

Na zakończenie dodam może, że w "Harper" jest jedna mocna scena. I nieprzypadkowo jest to scena, w której nie ma dialogów. Nie wiem, czy opisana przez autora w didaskaliach, czy wymyślona przez reżysera. Jest to scena kończąca spektakl: po odkryciu prawdy i wyznaniu jej córce, Harper siada z mężem do wspólnego śniadania. Wiemy już, że prawdy nie da się ukryć. Ale widzimy też, że Harper pokornie wraca do swojego świata, wyciętego jak z fantazji o czytelnikach brytyjskich tabloidów, z jej małymi zmartwieniami. Mąż, jakby nigdy nic, próbuje prowadzić small talk, który właściwie jest monologiem, a Harper napycha sobie usta bułką tak, jakby chciała się tą bułką udusić; aż jej łzy stają w oczach.

I ta scena - świetnie wyreżyserowana przez Wiśniewskiego i fantastycznie zagrana przez aktorów - mówi więcej o patriarchacie, kieracie, w którym żyją dojrzałe kobiety, nieprzerwanym ciągu upokorzeń, szarym życiu i zachowywaniu pozorów za wszelką cenę niż wszystkie te niby okdrywcze niby-peregrynacje, które w zasadzie nie mówią nam niczego godnego uwagi.

Szkoda.

Z dużym żalem i przykrością, a nawet wyrzutami sumienia wobec reżysera i aktorów, ale jednak: Fanny Kaplan oddaje trzy strzały.

*

//"Harper"//

Simon Stephens

reż. Grzegorz Wiśniewski

Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach

Premiera: 8 października 2016

Spektakl obejrzany w ramach Festiwalu Boska Komedia w Krakowie

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji