Artykuły

Anna Dymna: Nie chcę ścigać się z czasem

Kochamy Annę Dymną za jej wielki talent, niezapomniane role filmowe i teatralne i ogromne pokłady dobroci. Z potrzeby serca prowadzi fundację wspierającą osoby niepełnosprawne. Zamiast się zasmucać, woli mówić, że świat jest dobry i piękny, i w ten sposób zaklinać rzeczywistość.

Kto jak kto, ale Pani chyba w młodości nie miała żadnych kompleksów? Była Pani okrzyknięta najpiękniejszą polską aktorką.

Anna Dymna: Kompleksów nie miałam, ale nie dlatego, że byłam zachwycona swoją urodą. Po prostu nigdy się nie zajmowałam tym, co teraz wydaje się ludziom takie ważne. Nie miałam pojęcia, że jestem piękna. Kiedy ktoś mówił mojemu tacie: "Jaką ma pan śliczną córeczkę", on odpowiadał: "Śliczna, ma nogi do samej ziemi". A mama podkreślała, że jestem zupełnie zwyczajna. To był wręcz wstydliwy temat. Powtarzano mi, że człowiek ma być dobry i ma mieć pasję. I tym się zajmowałam. Grałam piękne kobiety, ale to byty role, nie prawdziwe życie.

Dziś ludzie komentują bez skrępowania Pani wygląd. Jak Pani sobie z tym radzi? A.D. Ludzie są szczerzy, bo mnie lubią. Kiedy idę przez krakowski Rynek, od Floriańskiej do Sławkowskiej, może 200 metrów, słyszę mnóstwo różnych opinii na swój temat. Jedni mówią: "Jak pani pięknie wygląda". Inni: "Boże, z pani to tylko głos został". "Ale się pani postarzała". "Jak ja się w pani kiedyś kochałem". Dostaję dobre i złe recenzje. Że mi ślicznie w zielonym, że okropnie w zielonym. Że młodo wyglądam, że staro. A ja cały czas się uśmiecham i idę dalej. Dochodzę do rogu Sławkowskiej i mam bilans na zero. Strząsam z siebie te złe uwagi i te dobre, i zajmuję się innymi sprawami.

Nie ma Pani żalu do tych, którzy krytykują?

A.D. Ale za co? To normalne, jeśli się człowiek starzeje publicznie. Wczoraj była w telewizji "Trędowata", "Królowa Bona" czy "Nie ma mocnych", a dziś na ulicy jestem ja. Ludzie nie mogą sobie z tym poradzić. Dostaję wciąż listy miłosne od osiemnastolatków. Jeden z nich niedawno mi się oświadczył, bo obejrzał "Znachora". Napisałam mu, że to było dawno temu i że mogłabym być jego babcią. Niezrażony odpowiedział: "To nic. Może ma Pani córeczkę?",

Ale są chyba też listy mniej sympatyczne?

A.D. Oczywiście. Od takich: "Pani nie ma prawa się zmieniać. Pani jest symbolem". Po znacznie bardziej bezpośrednie: "Ty zapyziały misiu, nie żryj tyle". A przecież ludzie nie mają pojęcia, dlaczego jestem taka, jaka jestem. Dlaczego cieszę się, że w ogóle jestem. Byłam tak długo młoda! Dużo dłużej niż inne dziewczyny.

Dużo dłużej?

A.D. Do 34. roku życia wyglądałam jak nastolatka. A potem urodziłam syna i nagle zmieniłam się fizycznie. Tyle tylko, że to nie miało żadnego znaczenia. To było największe szczęście, jakie mogło mnie spotkać. I nawet gdybym nie zagrała już żadnej roli, nic by się nie stało. Wciąż byłabym szczęśliwą, spełnioną kobietą. Okazało się jednak, że dla tej "nowej" Dymnej wciąż jest miejsce w kinie i w teatrze.

I w krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych...

A.D. - Wydawało mi się, że minęła zaledwie chwila od czasów, kiedy klękałam przed Zosią Jaroszewską, ucząc się od niej zawodu. I nagle to przede mną klęknęło śliczne złotowłose dziewczę, prosząc o rady i słuchając uważnie każdego słowa. To była Dorota Segda.

Zmiana z ucznia w mistrza to zaszczyt. Ale czy nie czuje się też wtedy żalu, że coś mija?

A.D. Uczę studentów od ponad 20 lat. Może dlatego nie dotknęła mnie zazdrość wobec młodszych koleżanek. Przecież dzisiejsze śliczne Julie i Ofelie to moje córeczki. Nie wszystkie uczyłam osobiście, ale dzięki tej pracy czuję odpowiedzialność za młodych ludzi. Rozmawiam z nimi, słucham, jak jest im ciężko, jakie mają problemy. Jakie głupoty robią... I wiem, że muszą je zrobić. Patrzę na nich jak na swoje dzieci. Każdy rodzic marzy, by jego dzieciom się udało, by zrobiły karierę.

Te "dzieci" odwdzięczają się takim samym oddaniem?

A.D. Niedawno wzruszyłam się na jubileuszu akademii. Nakręcono z tej okazji film ze wspomnieniami absolwentów. Maja Ostaszewska, którą uczyłam tylko na I roku, tak pięknie tam o mnie mówiła. To są cudowne chwile. W Teatrze Starym mam wielu wspaniałych, bardzo zdolnych młodych kolegów. I mam wrażenie, że oni naprawdę nas lubią. Całują na powitanie, pytają o zdanie w ważnych sprawach, oferują pomoc...

Stara się Pani dotrzymać im kroku?

A.D. Nawet nie warto próbować. Znam starszych ludzi, którzy uruchamiają w sobie nienawiść, bo nie mogą pobiec tak szybko jak młodzi, bo gorzej widzą, bo mają zmarszczki. Wiem, że nie pobiegnę już z młodymi w tym samym peletonie, ale mogę siedzieć przy trasie na krzesełku i podawać im wodę. I to też jest ważne. Nie zagram już Julii i Ofelii, ale są role, które przydarzają mi się właśnie teraz, po sześćdziesiątce. Do których trzeba dojrzeć, a nawet się zestarzeć.

Takie jak ta z "Excentryków" Janusza Majewskiego?

A.D. To była niebezpieczna rola. Pokazać siebie taką rozlazłą, brzydką, przeklinać jak szewc. Ale ileż po premierze przyszło do mnie starszych pań, ile listów dostałam z podziękowaniami. To rola terapeutyczna, lecząca z kompleksów.

Podobno reżyser bardzo się krępował zaproponować Pani rolę babci klozetowej?

A.D. Tak, zupełnie niepotrzebnie. Całe życie marzyłam o takiej pracy. Gdy byłam mała, przy wejściu na Wawel była toaleta. A w niej urocza pani, która miała na stoliczku kajzerki z serkiem, a pod stoliczkiem koszyk.

W koszyku była kotka z kociętami. Ciągnęliśmy z braćmi mamę na Wawel, żeby iść do tych kotków i dostać tę bułeczkę. Wydawało mi się wtedy, że to najwspanialsze zajęcie na świecie!

Gra Pani też u debiutantów. "Dzień babci" Miłosza Sakowskiego obsypano nagrodami na całym świecie.

A.D. To najlepszy dowód, że jest mnóstwo młodych zdolnych ludzi i warto na nich stawiać i im pomagać. Miłosz w ciągu 30 minut opowiedział dowcipnie i wzruszająco dramatyczną historię o samotności. I tak wspaniale się z nim pracowało! Dziś młodzi twórcy mają trudniej niż my. Jest tyle dróg, którymi mogą pójść. Często trudno wybrać tę właściwą, zwłaszcza gdy się nie ma takiego domu, jaki miałam ja. Rodzice nauczyli mnie, co jest dobre, a co złe. Dzięki nim dokonywałam mądrych wyborów.

Ustaliłyśmy już, że uroda nie jest u aktorki najważniejsza. Ale czy nie pomaga? A.D. Chyba jednak pomaga, przynajmniej na początku. Ale sama uroda to za mało. W grupie studentek mam zawsze kilka zjawiskowo pięknych dziewczyn. A łapię się na tym, że patrzę na tę, która jest niby całkiem zwyczajna, ale ma jakąś emocję, wdzięk, coś ciekawego w środku. Wiele osób nabiera tego stopniowo, z wiekiem. Często mówi się, że starzy ludzie są brzydcy. A przecież to oni mają tę mądrość, łagodność. Na przykład Wisława Szymborska. Jaka ona była piękna! Miała do końca dziecięcą ciekawość świata. A Gustaw Holoubek? On miał w oczach takie wesołe diabły.

Trudno jednak udawać, że z wiekiem nie przychodzą choroby, ograniczenia? A.D. Jasne, że są i jest ich coraz więcej, ale nie robię z nich problemu. Być może dlatego, że w młodości miałam tyle wypadków i cierpienie stało się częścią mojego życia. "Ból to ciul, najważniejsza jest świadomość", to jest hasło mojego pierwszego męża, Wieśka Dymnego, które towarzyszy mi na wszystkich rehabilitacjach. "Sprzedaję" je innym pacjentom. To działa, jeśli jest w nas zachwyt światem, pasja, miłość... Nieważne, czy do osoby tej samej czy innej płci.

Jest Pani chyba bardzo tolerancyjna?

A.D. Nie zaglądam innym do sypialni. Każdy ma prawo mieć inne poglądy, żyć tak, jak lubi, byle tylko nie szkodził innym. Moja mama zawsze mówiła: "Możesz gwizdać, jeśli chcesz, tylko cicho, żebyś braci nie obudziła". Nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak nie szanujemy innych. Przecież jeśli ja nie będę kogoś szanowała, to on też nie będzie szanował mnie. Będę czuła się upokorzona, będzie we mnie rosła nienawiść. To jest teoria krzywych luster księdza Tischnera.

Na czym ona polega?

A.D. Według tej teorii, jakieś złe moce wsadziły krzywe zwierciadła pomiędzy ludzi. I teraz, kiedy patrzymy na innych, widzimy pokrzywione twarze. Ale nie wiemy, że ludzie w tym samym lustrze też widzą nas takich krzywych i nienawistnych. Powinniśmy wreszcie te lustra rozbić i stanąć z ludźmi oko w oko. Wtedy może się okazać, że to samo nas boli, że możemy razem tę energię nienawiści zamienić w coś pożytecznego.

Przekonuje się Pani o tym w swojej fundacji "Mimo Wszystko"?

A.D. Każdego dnia. Kiedy prowadzi się fundację, przechodzi się przyspieszony kurs życia. Człowiek dowiaduje się o manipulacjach, bezwzględności, świństwach, ale też o największych poświęceniach, bezinteresowności, szlachetności. I znowu bilans wychodzi na zero.

Naprawdę nigdy Pani nie narzeka?

A.D. Ani mi to w głowie. Narzekaniem nie zmienię świata. Wolę mówić, że jest on dobry i piękny i w ten sposób zaklinać rzeczywistość. Mama powtarzała, że każdy jest dobry i wierzę, że miała rację. Gdybyśmy największego bandziora potraktowali jak dobrego człowieka, to on w końcu, choćby na chwilę, stanie się dobry. Próbuję namawiać ludzi, żeby robili coś fajnego. Tłumaczę: "Spróbuj pomóc raz, a zobaczysz, jak to wciąga". Oczywiście, słyszałam już, że od tego mojego dobra i łagodności może zemdlić. Cóż, mogę tylko zaproponować panu, który to powiedział, żeby napił się gorzkiej herbaty. Albo żeby wpadł do fundacji nauczyć się czegoś od niepełnosprawnych. '

Pani też się od nich uczy?

A.D. Cały czas! Oni dużo szybciej odnajdują sens życia. Znam takiego człowieka, ma stwardnienie zanikowe boczne. Rusza już tylko oczami, pisze nimi na komputerze. Teraz już nawet powiek nie zamyka sam, musi to robić jego żona. I on mi pisze, że jest najszczęśliwszy, bo jest przy nim żona, dzieci, wnuki i czuje, jak pies liże go po ręce. W takich chwilach kręgosłup nagle boli mnie znacznie mniej niż chwilę temu, noga też i cieszę się, że żyję. Wiem, że dopóki budzę się z uśmiechem, to znaczy, że wygrałam wszystko. Występując w teatrze w "Trylogii" czy "Weselu", okupuję to straszliwym cierpieniem, ale cieszę się, że jeszcze mi się udaje. A potem jadę na rehabilitację, by móc zagrać jeszcze raz.

Na korepetycje z miłości też powinniśmy iść do niepełnosprawnych?

A.D. Oczywiście. Odwiedziłam ostatnio w Bydgoszczy cudowną parę, która zawalczyła o swoje uczucie. Oboje z porażeniem mózgowym. On całkiem niesamodzielny, na wózku. Na obozie rehabilitacyjnym zakochali się w sobie. Ona zaszła w ciążę. Rodzice zabronili jej kontaktować się z tym człowiekiem. Przyszła do mnie do programu telewizyjnego "Spotkajmy się". Dopiero po emisji jej rodzice zgodzili się na spotkanie z nim. Ich dziecko miało wtedy siedem lat. Dziś ten cudowny, zdrowy chłopak jest studentem. Jego rodzice są małżeństwem, mieszkają w domu opieki. Są najlepszym dowodem na to, jaką siłę ma miłość. Gdyby ci, którzy siedzą w internecie, hejtując wszystkich i wszystko, zużyli energię na coś dobrego, pojechali do pary jak ta, pomogli im wyjść na spacer, zrobić zakupy, czy świat nie byłby lepszy?

A jakie ma Pani plany na najbliższe miesiące?

A.D. Jeszcze w styczniu, razem z setkami Polaków, będę kwestować z puszką na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Od wielu lat zbieram pieniądze dla Jurka Owsiaka. On jest moim mistrzem. Po prostu robi swoje z uśmiechem, nawet kiedy rzeczywistość mocno go prowokuje. Jurek uruchomił ogromną siłę w ludziach, na których nikt nie liczył, od których nikt niczego nie oczekiwał. Przychodzą bezdomni, wysupłują drobniaki z woreczków: "Ja żem tu zbierał cały rok, żeby dać pani na Jurka". Moi niepełnosprawni intelektualnie też kwestują ze mną. Ta styczniowa niedziela pokazuje, że nie trzeba być milionerem, żeby pomagać. Malutkie dobra składają się na jedno wspólne wielkie dobro.

Czym jeszcze zajmie się Pani tej zimy?

A.D. Jak co roku dopinam właśnie wszystkie sprawy związane z koncertem w krakowskiej filharmonii. Te koncerty organizujemy od wielu lat w okolicach święta zakochanych. Zbieramy pieniądze dla kogoś z branży, kto znalazł się w trudnej sytuacji. Wielu moich kolegów, jeszcze przed chwilą oklaskiwanych, nagle gdzieś znika. Są w kłopotach i wstydzą się o tym powiedzieć, poprosić. Robiliśmy taki koncert m.in. dla Marka Pacuły, Krzysztofa Globisza. Wtedy nawet papież Franciszek dał na aukcję pióro i zegarek. W tym roku 11 lutego będziemy zbierali pieniądze dla Magdy Piekorz, reżyserki, której niezdiagnozowana borelioza spustoszyła organizm. Magda przestała pracować, musi brać drogie leki.

A czy zobaczymy Panią niebawem na ekranie lub w nowym spektaklu?

A.D. Owszem, na ekranie. Jeszcze nie mogę mówić o tej roli, ale już bardzo się na nią cieszę. Zagram u doskonałego reżysera, ze świetnymi aktorami, będę miała męża, którego będę bardzo kochać i może nawet pofiglujemy sobie na oczach widzów. Takiej roli nie dostałabym jako wiotka trzydziestolatka!*

Aby wesprzeć fundację Anny Dymnej "Mimo Wszystko", wyślij SMS o treści POMAGAM pod numer 74711 Koszt SMS-a: 4,92 zt z VAT

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji