Artykuły

Tele-impulsy

Od czasu do czasu wchodzą na poniedziałkową scenę Teatru TV ośrodki terenowe. Zdarza się to rzadko i zwykle z miernym efektem, co można tłumaczyć brakiem wybitnej utalentowanej i doświadczonej kadry reżyserskiej oraz niższym poziomem aktorstwa w większości pozawarszawskich OTV zdanych na siły nie najmocniejszych miejscowych scen. Wyjątek pod tym względem stanowi Kraków - druga po stolicy potęga teatralna. Ale i krakowskie spektakle oglądamy przeważnie na zarezerwowanej dla terenu, piątkowej scenie.

Ostatnio jednak dwukrotnie Warszawa odstąpiła reprezentacyjną scenę swoim "uboższym krewnym" z Katowic i Poznania. Dyrektor Gogolewski przypomniał dość sędziwą już, mającą niewiele wystawień sztukę Romana Brandstaettera "KRÓL i AKTOR", angażując na gościnny występ w roli króla Stanisława Augusta Poniatowskiego odznaczającego się wyjątkową elegancją ruchu i gestu - Czesława Wołłejkę, dla siebie zaś rezerwując rolę Wojciecha Bogusławskiego. Dzięki tym dwom wykonawcom przedsięwzięcie nie skończyło się klęską artystyczną. Ani bowiem luźno zbudowana w formie scen dramatycznych akcja sztuki, ani pozostały zespół wykonawczy, nie mogły zafrapować kilkumilionowej publiczności. Za dużo w tym było retoryki, za mało prawdziwego dramatyzmu. Tylko Wołłejce i Gogolewskiemu udało się stworzyć postaci pulsujące krwią. Reszta wykonawców mniej lub bardziej poprawnie wygłaszała tekst. To za mało, by wyszedł z tego teatr.

Lepiej powiodło się Poznaniowi, który przedstawił w ub. poniedziałek sztukę Stanisława Stampfla pt. "SZÓSTY DZIEŃ TWORZENIA". Autor sięgnął po temat mocno już w naszej współczesnej dramaturgii wyeksploatowany: pierwszy okres władzy ludowej, początki budowy nowego życia w warunkach działania reakcyjnego podziemia.

Stampfl nie wnosi do tego tematu niczego nowego. Sytuacja w jego sztuce jest stereotypowa. Z jednej strony młoda władza, przystępująca to małej miejscowości gdzieś w Polsce do przeprowadzenia reformy rolnej. Z drugiej strony - powiązana z pałacem banda "leśnych", usiłująca przeszkodzić rozdaniu obszarniczej ziemi. Dochodzi do generalnej rozprawy z wrogiem, ale przedtem padają ofiary. To wszystko już było i w filmach, i na małym ekranie - tyle że prawdę o tych pierwszych tragicznych dniach nie zawsze pokazywano w sposób przekonujący, popełniając błąd schematyzmu. Nie uniknął pewnych uproszczeń także autor "Szóstego dnia tworzenia", ale jego sztukę oglądało się z żywym zainteresowaniem i zaangażowaniem emocjonalnym. Jest to w dużym stopniu zasługą, trafnie obsadzonych aktorów, a zwłaszcza wykonawcy głównej roli - sekretarza partii, Soroki. Była to kreacja Janusza Michałowskiego. Stworzył on głęboko ludzką postać działacza, który w trudnej sytuacji potrafi zachować spokój i rozwagę i znajduje dość siły, by nie załamać się pod brzemieniem, osobistej tragedii. Wyróżnili się także: Wiesław Komasa jako Jednoręki i Halina Łabonarska, która wystąpiła w roli młodej nauczycielki, zupełnie niepotrzebnie na końcu uśmierconej. Tu właśnie odezwał się schematyzm.

Przykładem niewłaściwego planowania programu był dalszy ciąg owego poniedziałkowego wieczoru. Po spektaklu, nawiązującym do okresu walki - następną pozycją był film dokumentalny z nowego cyklu wspomnieniowego "LUDZIE Z PLAKATÓW", zatytułowany "Przysięgamy". Jego bohaterka, major rezerwy Halina Bielawska-Pietkiewicz, była "platerówka", opowiadała bardzo ciekawie i barwnie, jak zaciągnęła się do Ludowego Wojska Polskiego, jak z fizylierki została oficerem i jak dowodziła kompanią podchorążych w Riazańskiej Szkole Oficerskiej. Jej wspomnienia uzupełniali inni narratorzy, kreśląc szalenie efektowną sylwetkę ślicznej, zgrabnej dziewczyny (widać to było na zdjęciach) o wyjątkowych zdolnościach dydaktyczno-dowódczych. Był to znakomity program filmowy, ale drugi grzyb w barszczu tego wieczoru telewizyjnego. I dzień i pora dla inauguracji ciekawie zapowiadającego się cyklu wybrane zostały niewłaściwie. Ta pozycja najlepiej nadaje się na niedzielne popołudnia.

W półfinale młodzieżowego teleturnieju "MY - 14" ekipa Gdańska wygrała w stosunku 41:39 z naszym zwycięskim ćwierćfinałowym przeciwnikiem - Koszalinem. Nie był to turniej szczególnie pasjonujący. Szanse od samego początku wydawały się nierówne. Głos rozsądku przemówił ustami Mai Komorowskiej, która przewodnicząc jury słusznie zwróciła uwagę, że każe się jurorom porównywać rzeczy nieporównywalne. Zawsze to twierdziłam. W tym wypadku chodziło o demonstrowane przez zawodników stroje: jeden był wyjściowy, drugi roboczy. Jak ocenić, który lepszy? Za chwilę zestawiono zespół ludowy (kaszubski) z dziecięcym zespołem tańca nowoczesnego. Efekt był taki, że p. Maja oceniła wyżej ten drugi, bo "ma miękkie serce dla dzieci". A przecież gra idzie o wysoką stawkę. Na szalę kładzie się ambicje rywalizujących regionów. Toteż wyniki zmagań w tym teleturnieju są fikcją. O wygranej lub porażce decyduje przypadek zamiast obiektywnych, fachowych ocen.

Telewizja daje dużo powodów do zdenerwowania. Można by sądzić, że myślenie nie jest najmocniejszą stroną ludzi planujących jej programy, piszących scenariusze. Ot chociażby tak znakomity program, jak "WIECZÓR PROFESORÓW", nadany późno, popsuty udziałem aktorów, którzy próbowali "interpretować" odczytywane z kartek wypowiedzi uczonych (z konferencji w Jabłonnej w 1962 r.) jakby grali role w teatrze. (Denerwujący był zwłaszcza aktor Jerzy Kaliszewski). Wystarczyłby jeden lektor o inteligencji Jana Suzina. Kosztowałoby taniej i byłoby sensowniejsze. Profesorowie mówili bardzo ciekawe rzeczy. Cóż, kiedy znów był to program nie na tę porę, gdy umysł widza jest już leniwy i z trudem zmusza się do odbioru takich mądrości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji