Artykuły

Rolą aktora jest grać, a jako obywatela demonstrować w obronie konstytucji

- Nie możemy być obojętni. Musimy być obecni. Zmieniać ludziom głowy. Grać spektakle, ale też być na demonstracjach, czytać konstytucję - mówi Andrzej Wilk, aktor wyrzucony z Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Magda Piekarska: Usłyszał pan chichot historii, kiedy dyrektor Polskiego zaprosił pana na rozmowę? Andrzej Wilk: To też, ale przede wszystkim ulgę. Bo ja czekałem na to spotkanie. I na decyzję o moim zwolnieniu. Chciałem nawet sam wykonać ten krok, ale koledzy prosili, żebym nie ułatwiał Morawskiemu życia. Nie ukrywałem nigdy tego, co o nim myślę. Mówiłem głośno o nadużyciach w ZASP-ie, którego był skarbnikiem, i o tym, że zrujnował nasz teatr.

Nigdy nie potrafił pan trzymać języka za zębami. W stanie wojennym wicesekretarza komisji kultury przy KC nazwał pan prawnukiem Nowosilcowa.

- No i spotkała mnie za to kara - zakaz grania, który obejmował teatry w całym kraju.

Czym się panu naraził?

- Byłem wówczas aktorem wrocławskiego Współczesnego, do którego trafiłem w fantastycznym okresie dyrekcji Kazimierza Brauna. Braun zrobił wybitną adaptację "Dżumy", w której miałem przyjemność zagrać. Wcześniej był "Ksiądz Marek" z moją tytułową rolą. Potem szykowaliśmy się do premiery "Nienasycenia" według Witkacego z moim udziałem. A wicesekretarz zdjął spektakl z afisza w przeddzień pierwszego pokazu.

I co robił Andrzej Wilk z wilczym biletem?

- Nie było łatwo. Trwał stan wojenny i nie była to noc gwiaździsta. Nie miałem pracy i żadnych nadziei na nią. Koledzy przyjęli mnie do zespołu konserwatorskiego do renowacji ołtarza barokowego w Trzciance Lubuskiej. Kiedy demontowaliśmy ołtarz, znaleźliśmy na jego odwrocie napis: "Mateńko Ostrobramska, ratuj nas, bo nie wiemy, gdzie nas wiozą". To było wotum powojennych osiedleńców, które wtedy mógłbym za nimi powtórzyć. Bo też nie wiedziałem, co i gdzie mnie czeka. I wtedy zadzwonił dyrektor poznańskiego Polskiego, Grzegorz Mrówczyński i zaproponował mi rolę Edypa.

Jak pan pamięta ten czas?

- Mimo wilczego biletu to był bardzo ważny aktorsko czas. Mrówczyński się nie ugiął i przyjął mnie na etat. We Wrocławiu założyliśmy NST, który to skrót w wersji dla władzy oznaczał Nie Samym Teatrem, a my czytaliśmy jego rozwinięcie jako Niezależny Samorządny Teatr. Najważniejszą rzeczą, którą wtedy zrobiliśmy, była adaptacja "Wyrok na Sierpień" Andrzeja Falkiewicza i Krystyny Miłobędzkiej, opisującej proces Władysława Frasyniuka. Grałem tam sędziego Mizio, dość obrzydliwą postać.

Premiera miała miejsce w sali katechetycznej kościoła jezuitów przy Alei Pracy, otoczonego przez tajniaków i milicję. Siedziałem za stołem stojącym na podwyższeniu, Frasyniuka grał Kazik Wysota, też wyrzucony z teatru. Na sali tłum. Ludzie siedzieli wszędzie - pod stołem, na podłodze, podpierali ściany. I wszyscy czekali na prawdziwego Władka, który właśnie tego dnia został zwolniony z więzienia.

Nagle usłyszeliśmy lekki szmer i w drzwiach zobaczyliśmy bladego jak marmurowa antyczna rzeźba Władka Frasyniuka. Był to magiczny wieczór, granice między rzeczywistością a sztuką zupełnie się zatarły.

Spodziewał się pan, że po latach znów zejdzie do podziemia?

- Nigdy. Przez pewien czas należałem do Unii Demokratycznej, byłem mocno zaangażowany w politykę. Kiedy powstał rząd, na czele którego stanął Tadeusz Mazowiecki, byłem przekonany, że nic nie może stanąć na ścieżce do wolności. Ale zaraz potem, kiedy Lech Wałęsa wygrał wybory, pokonując o włos Stana Tymińskiego, pomyślałem, że to źle wróży. I zaraz o tym zapomniałem. Bo wszystko układało się dobrze do 2005 roku, kiedy władzę przejęło Prawo i Sprawiedliwość. Wtedy jednak nie widziałem w tym takiego zagrożenia.

A kiedy pan je zobaczył?

- Dwa lata temu, 25 października, kiedy oglądałem wieczór wyborczy. Pomyślałem, że teraz czeka nas zemsta za Smoleńsk, za te wszystkie lata, kiedy pretensje PiS były tak ośmieszane. I że to wszystko tylko wzmocniło Jarosława Kaczyńskiego, sprawiając, że narodził się na nowo.

Z podziemnym teatrem w stanie wojennym graliście w kościołach i salach katechetycznych, dziś musicie szukać innych miejsc.

- Dla mnie nie ma kościoła jako instytucji, są za to wspaniali kapłani. Wśród nich mój przyjaciel ojciec Ludwik Wiśniewski,, który uratował mnie przed pałami w stanie wojennym, wciągając do kościoła Dominikanów. Albo ksiądz Adam Boniecki, któremu wciąż knebluje się usta. Ale cała instytucja to groza, zarządzana przez ludzi niedokształconych, wariatów, którzy nie rozumieją Ewangelii. To przez ich ignorancję stałem się agnostykiem.

A jak z perspektywy stanu wojennego patrzy pan na to, co dziś dzieje się na ulicach?

- Pamiętam taką sytuację rok po stanie wojennym, kiedy ruszyliśmy pochodem z Rynku na Mazowiecką, żeby odzyskać rozgłośnię "Solidarności". Przyszło może z 500 osób. Szliśmy opustoszałą Oławską, patrzyłem w okna budynków i zobaczyłem w jednym z nich, jak ktoś nieśmiało wystawia zza firanki palce ułożone w literę V. Ludzie bali się wtedy pokazać twarz!

Dziś, owszem, są represje wobec osób zaangażowanych w opór wobec władzy, ale ich skala jest zupełnie inna. Nikt nikogo do więzienia jeszcze nie zamyka. Ale jest inny problem: obojętność. Boli mnie brak zaangażowania w protesty ze strony studentów, młodych ludzi. Bo to, że są na demonstracjach w mniejszości, rzuca się w oczy.

A to jest przecież nasz wspólny obowiązek - nie pozwalać, żeby wolność nam odbierano po kawałku. Jak ruszy nas milion do Warszawy, żadna policja nic nie zdziała.

Ale młodzi nie żyją polityką.

- Może im się tak wydawać. Ale jeśli się rujnuje wspaniałe Muzeum II Wojny Światowej, Teatr Polski, krakowski Stary, jak się likwiduje Rok Leśmiana, jednego z najwybitniejszych polskich poetów, przyzwoitemu człowiekowi powinno coś pęknąć. Tym bardziej że dziś możemy ministrowi kultury zagrać na nosie. W latach 80. mógłby nas za to samo powsadzać do pierdla.

Do teatrów i muzeów chodzi garstka.

- To błędne przekonanie. Można nie czytać książek. Ale co to za życie!

Nie za dużo pan oczekuje od społeczeństwa?

- Musiałaby pani usłyszeć moją żonę, która się na mnie wścieka, bo jej zdaniem jestem za mało radykalny. Uważam jednak, że rzecz nie w tym, żeby strzelać do ludzi, ale zmieniać im głowy.

Powiem pani coś, co zabrzmi paradoksalnie; wtedy, w latach 80., było nam łatwiej pod tym względem. Jasne, system opresji był zdecydowanie silniejszy niż dziś, staliśmy naprzeciwko opancerzonego wojska i niewiele wystarczało, żeby trafić do więzienia. Ale ludzie byli wściekli, starzy i młodzi. Wszystkich nas to dotykało, na różne sposoby. To był fatalny okres, ale czuliśmy się ze sobą związani jak bracia. I nie trzeba było nikomu tłumaczyć, o co nam tak naprawdę chodzi.

A dziś?

- Najgorzej jest z tymi, którzy mają w domu tylko TVP, przekazując tylko pisowską prawdę. Jak u mnie, w górach, na polsko-czeskim pograniczu. Jednak i tam niektórzy są w stanie oprzeć się tej nachalnej propagandzie.

Kiedy przyjeżdżam, przychodzą, pytają, co słychać w Polsce, we Wrocławiu, w świecie. Jestem tam taką jednoosobową rozgłośnią. I każdy powinien nią być - każdy ma obowiązek prostować ludziom głowy. Wszędzie: w miejscu pracy, na ulicy, w domu. Bo jeśli rodzice nie nadrobią z dziećmi lekcji historii, politycy tak ją zakłamią, że z historycznej prawdy nie pozostanie nic.

W Teatrze Polskim we Wrocławiu zakładał pan "Solidarność". Dziś jest pan daleko od tego związku.

- Odszedłem z niego 11 lat temu, razem z Edwinem Petrykatem. Poszliśmy do Leszka Nowaka, który ze mną zakładał związek w teatrze, i oddaliśmy legitymacje. To było rok po pierwszym zwycięstwie PiS. Wystarczająco dużo czasu, żeby przekonać się, w którą stronę dryfuje związek. Obecna sytuacja teatru pokazuje, że to była decyzja najlepsza z możliwych.

Dziś Leszek Nowak stoi po drugiej stronie barykady. Skąd ten rozłam w teatrze?

- Pół biedy, że stoi tam Leszek Nowak. Obok niego jest grupa naszych kolegów, którzy - jak się teraz okazuje - strasznie cierpieli za dyrekcji Krzysztofa Mieszkowskiego. Współczuję im, chociaż pewnie nie mają świadomości, że są godni współczucia. Podejrzewam, że ze wstydu by się spalili, gdyby usiedli na widowni i zobaczyli, w czym biorą udział.

W tym sensie "Ryszard III" staje się bardzo aktualny - to przecież opowieść o bezwzględnym tyranie, który w imię walki o władzę niszczy wszystko wokół siebie. Szkoda mi tego teatru. On już tak szybko się nie podniesie.

O sytuacji Polskiego mówi się, że dotknęła go tzw. dobra zmiana. Chociaż to przecież nie PiS obsadziło Cezarego Morawskiego w roli dyrektora.

- Jasne, to urząd marszałkowski przepchnął tę kandydaturę, nie słuchając żadnych argumentów. Ale dziś widać jak na dłoni, że sytuacja w teatrze odzwierciedla to, co się dzieje w polityce. Że oba te procesy idą tym samym torem, powielają ten sam wzorzec. Zgodnie z nim trzeba zburzyć wszystko w imię tzw. tradycyjnych wartości. Tyle że - jak widać na scenie Polskiego - ten staro-nowy teatr nie ma nic do zaproponowania w zamian.

Ile pan ma właściwie lat, panie Andrzeju?

- Odpowiedź nie jest taka prosta, bo mam dwie daty urodzin. Tak naprawdę przyszedłem na świat 30 listopada, ale mama przyjęła za moją datę urodzenia chrzest 30 stycznia. Ja trzymam się tej pierwszej wersji - urodziłem się w noc listopadową. Tydzień temu skończyłem więc 75 lat.

Myślał pan o emeryturze, zanim Morawski pana na nią wysłał?

- Myślałem kiedyś, że odejdę z teatru, jak wejdę w wiek emerytalny. Ale Krzysztof Mieszkowski prosił, żebym został. Jan Klata, u którego grałem, też. Wie pani, aktor to taki zwierz, który się nie starzeje. Niedawno zmarła nasza koleżanka, która miała sto lat i wciąż grała, debiutowała jeszcze w Wilnie. Jeśli wciąż możesz się uczyć, że zmieniający się teatr cię inspiruje, czujesz się jego częścią, nie powinieneś odchodzić.

I jak 75-latek patrzy na o połowę młodszego Krzysztofa Garbaczewskiego, który przychodzi z propozycją teatru, który mieści się na ekranie telefonu komórkowego?

- Jestem go ciekaw. Tego, jak pojmuje teatr. Co dostrzega w Platonie. Jak tekst doprowadza go do plastycznej wizji. Jak poszerza perspektywę teatralną na to, co się dzieje w perspektywie publicznej.

Wiem, że jest w tym radykalny, co sprawia, że ma więcej wrogów niż entuzjastów, ale jest twardym chłopakiem. I życzę mu jak najlepiej. Wychodzę z założenia, że każda osobna wydeptana ścieżka jest poszerzeniem drogi, którą teatr idzie od czasów Sofoklesa.

A pan co w Platonie zobaczył?

- Mówię tam z Igorem Kujawskim i Kasią Strączek tekst, w którym Platon pluje na poetów i żąda cenzury, co pokazuje, że żadna demokracja nie była wolna od pokusy kontroli nad sztuką i że traktowała ją jak niebezpieczną broń.

Ale mówię też własną adaptację Platońskiego tekstu. Proszę widzów, żeby wyobrazili sobie jaskinię, w której ludzie są przykuci do krzeseł, patrzą na ścianę i nic o świecie nie wiedzą, bo na tej ścianie odbijają się tylko cienie prawdziwego świata. Jeden spośród uwięzionych wydobywa się jednak na zewnątrz przez szczelinę, a inni idą w jego ślady. Wychodzą z jaskini, doznają olśnienia; w jednej chwili rozumieją, czym jest prawda i piękno.

Jest szansa na taką iluminację w świecie rzeczywistym?

- Trzeba tylko wyjść z tej jaskini.

Właśnie to mówi pan z perspektywy swoich 75 lat kolegom z Podziemia?

- Mówię im, że mamy obowiązki.

Jakie?

- Nie możemy być obojętnymi na to, co się dzieje wokół. Musimy być obecni w publicznej sferze. Grać spektakle, ale też być na demonstracjach, czytać konstytucję. Mówię, że udział w protestach jest naszym psim obowiązkiem. Ale nie na tym koniec. Każdy powinien przyprowadzić dziesięć osób na kolejną manifestację. Inaczej nasz udział nie będzie wiele wart.

To są obowiązki aktora?

- Generalnie obowiązkiem aktora jest zagrać dobrą rolę. Ale też być dobrym obywatelem.

I to jest pana rola na dziś?

- Tak. I robię wszystko, żeby się z niej wywiązać jak najlepiej.

* Andrzej Wilk, ur. 30 listopada 1943 roku, aktor, absolwent krakowskiej PWST, związany z Teatrem Polskim we Wrocławiu z przerwami od 1965 roku. Grał w spektaklach Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego, Jerzego Grzegorzewskiego, Jerzego Jarockiego, Kazimierza Brauna, Jana Klaty i Krzysztofa Garbaczewskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji