Artykuły

Nieznośna lekkość stolca

"Pidżamowcy" Mariusza Sieniewicza w reż. Marcina Libera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Was.

"Pidżamowcy" okazali się świetnie zagraną słabą sztuką. Gdy widziałem, ile kunsztu, zapału i żywiołowej energii aktorzy wkładali w podawanie niewiarygodnie płytkiego tekstu, żal mi było takiego marnowania ludzkiej pracy i talentu. Nic na to nie można poradzić, gdy za takim wyborem repertuaru stoi nagroda w konkursie i obrady gremium. W takich chwilach człowiek z ulgą konstatuje, że nie jest artystą sceny, tylko prostym psychologiem i sam decyduje o tym, jakie słowo głosi. Podawanie dla chleba wyuczonych na pamięć przeinaczeń i sztubackich popisów leksykalnych musi być nieznośną mordęgą.

Podstawową nieprawdą wielokrotnie i na różne sposoby powtarzaną było to, że redukcja czy zniesienie bólu równoznaczne jest z przyjemnością czy euforią. Wyliczane raz po raz nazwy leków przeciwbólowych sugerowały raczej to pierwsze. Spośród nich jedynie opiaty, stosunkowo rzadko i w terminalnych stadiach chorób przepisywane, w większych dawkach mogą dawać namiastkę szczęścia. Uzależnienie od środków przeciwbólowych może być problemem, jednak przedstawiane tak, jak to zobaczyliśmy, wydawało się raczej energetyzującą zachętą do różnego rodzaju aktywności, niż źródłem cierpienia. W ogóle chorzy ze spektaklu sprawiali wrażenie raczej udających lub hipochondryków, którym tak naprawdę niewiele dolega. Rygor intensywnej, pełnej energii gry aktorskiej owszem, dobrze wpisywał się w literacką formułę, ale pokazywał świat od początku do końca wykreowany. Tak oczywiście też można, jednak przypominało to trochę wesoły obraz wojny z komercyjnych filmów, w których zmagania, porażki i zwycięstwa zastępują rzeczywistość, a więc strach, cierpienie, rany i zwłoki.

Po drugie, obsesyjne wmawianie, że jedynym sposobem rozwiązania problemu bólu jest stosowanie większych dawek leków, wynikać mogło z niedostatku "researchu" i braku własnych doświadczeń. Adaptacja do nieprzyjemnej sytuacji jest wprawdzie wolniejsza niż do korzystnej, jednak również ma miejsce. Poza tym istnieją, nagłaśniane także w mediach głównego nurtu, badania, które pozwalają mieć nadzieję, że alternatywa dla farmaceutyków stanie się realna. Marcin Czub, Joanna Piskorz i współpracujący z nimi naukowcy wykazali, że w walce z bólem użyteczna może być wirtualna rzeczywistość. Rozwój i dostępność nowoczesnych technologii sprawia, że nieustanna zależność od Ketonalu nie jest wcale tak oczywista (nawiasem mówiąc: dlaczego akurat ketoprofen, a nie - skuteczniejszy od niego diklofenak?). Gdy podejmuje się ważny temat, to wypadałoby się w nim zorientować, zanim zacznie się zabawę słowami. Wirtuozeria źle użytych słów obraca się przeciwko literatowi, a gdy nagłośnione zostają na scenie - także przeciwko aktorom i widowni.

Oczywiście można było znaleźć w tekście coś zabawnego. Takim było według mnie pytanie, czy nazwy leków są łacińskie, czy z Tolkiena, jednak już kulturowe cytaty w rodzaju tego zamieszczonego w tytule, neologizmy ("kałrytarz") czy frazy i wyrażenia takie jak: "Bogowie jelita grubego i pomniejsi bogowie jelita cienkiego", "Jeśli istnieje bóg, to musi być anastezjologiem", "Kościół bóg-bólu" - niekoniecznie. Niektóre fragmenty nie tylko nie były zabawne, ale wręcz niesmaczne. Postulat przenoszenia zdrowych organów z jednych chorych do innych, aby część ocalić, jakkolwiek absurdalny, wydał mi się mało śmieszny. Celebra, z jaką ten pomysł zainscenizowano i konkluzja, że "szpital stanie się się magazynem, każda część pacjenta się przyda" był w wyjątkowo złym guście. Także rozwiązanie, jakie zostało w literackim widzie zaproponowane, aby ulżyć ciężkiej doli pacjentów ulokowało się znacznie poniżej konkursowego poziomu.

Co dobrego było w spektaklu reżyserowanym przez Marcina Libera? Paradoksalnie, poza tekstem - niemal wszystko. Konsekwentna scenografia, do której w jakimś sensie zaliczyć można także dwie całkowicie ubrane w szachownice postaci, pozwoliła świetnie wykorzystać przestrzeń sceny. Opuszczana ściana redukowała ją może do jednej trzeciej, pozwalając niektóre fragmenty rozegrać blisko widowni i bardziej kameralnie. Podniesione łóżka (w wielu szpitalach tylko pomarzyć mogą chorzy o takich regulowanych) dobrze eksponowały aktorów. Mechanicznie wysuwające się i chowające drzwiczki i szuflada szpitalnej szafki z boku sceny wprowadzały niepokój, a nawet odrobinę grozy. Rekwizyty - szlafroki, ręczniki, kroplówki na stojakach - podkreślały charakter miejsca. Może jedynie sterty uciętych kończyn walające się po scenie stanowiły niepotrzebny eksces. Za mało, aby zbudować groteskę, za dużo - nawet na najczarniejszą komedię.

Światło wykorzystywane było do sygnalizowania zmiany granych scen. Muzyka fortepianowa tworzyła patetyczne tło, gdy to było potrzebne. Kostiumy, zwłaszcza sióstr, uderzały przyjemną dla oka teatralnością, podkreślając harmonijne rysy aktorek, w tym świetnie obsadzonej w roli oddziałowej Eweliny Paszke-Lowitzsch. Z niełatwym motorycznie zadaniem świetnie poradził sobie w roli Amputyka Krzysztof Boczkowski, zaś Tomasz Orpiński zaśpiewał. Aktorzy rzeczywiście, także w scenach zbiorowych, wypadli dobrze, nawet jeśli nie wszystkie te sceny wydały się w spektaklu potrzebne. Anonimowi pidżamowcy przebrani w coraz to inne stroje pojawiali się na scenie wprowadzając wodewilową konwencję odklejoną nieco od gęstej dialogami całości.

Na plus należy reżyserowi zapisać, że dostrzegł błąd swojego poprzednika i w scenie ze szpitalną rewią mody poprowadził aktorów tak, by pacjenci próbowali zachować odrobinę ludzkiej godności. Scen, w których przedstawieni zostali jako uzależnieni i zredukowani było wiele. Nie dało się jednak tego uniknąć bez jakiejś radykalnej ingerencji w tekst dramatu, a nie taki był przecież zamysł realizacyjny.

Dwoma najlepszymi - ze względu na wiarygodność wypowiadanych kwestii - scenami spektaklu była pierwsza i ostatnia. Zwłaszcza ta dotycząca SOR-u korespondowała chyba z doświadczeniami pacjentów i ich rodzin. Młodym lekarzom uwierzyć natomiast mogliśmy przy dużej sympatii i życzliwości. Chcielibyśmy móc z przekonaniem sądzić, że faktycznie są tak bardzo zaangażowani w pomoc, przejmują się niepowodzeniami i przeżywają cudze cierpienie po pracy. Jednak gdyby to o tym była sztuka, zapewne sprowokowałaby bardziej do polemiki niż do krytyki.

Ela po raz pierwszy odkąd razem chodzimy do teatru, a będzie tego już ponad ćwierć wieku, nie biła braw. Wolałbym też tym razem nie cytować treści naszej dyskusji po wyjściu na ulicę. Ja klaskałem bez przekonania, aby okazać szacunek aktorom. Uważam, że to faktycznie nie lada wyczyn umieć się znaleźć wobec intelektualnie miałkiego i mało zabawnego tekstu. Może następnym razem nie zostaną rzuceni niczym perły...

Jarosław Klebaniuk - Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji