Artykuły

Koty, wampiry i pewna Miss

Polska codzienność: sukcesowi artystycznemu teatru towarzyszy finansowa klapa. I życie na garnuszku państwa lub samorządu. WOJCIECH KĘPCZYŃSKI, zadaje kłam stereotypowi.

Joanna Dymowska: Prowadzi pan teatr muzyczny już osiem lat. Na czym da się zarobić więcej: na operetce czy na musicalu?

Wojciech Kępczyński, dyrektor warszawskiego Teatru Muzycznego Roma: Na operetce w ogóle się nie zarabia! Podczas mojej kadencji wystawiliśmy "Wesołą wdówkę" i "Orfeusza w piekle" - i po 15 przedstawieniach musieliśmy je zdjąć mimo dużego zainteresowania widzów. Powód? Do każdego spektaklu trzeba było dokładać. Operetką interesują się przede wszystkim osoby, których często nie stać na zakup drogiego biletu. Widzowie z pełniejszą kieszenią - to oczywiście pewne uproszczenie - chodzą na musicale. Musical jest atrakcyjniejszy - przez szybkie zmiany inscenizacji i scenicznych sytuacji, przez współczesny temat i nowoczesną muzykę. I nie wymaga tak wielkiej obsady jak operetka, gdyż głosy wykonawców wzmacniają mikrofony.

A licencje na wystawianie musicali? Czy to duże koszta?

W.K.: Żadne. To mit, że kupujemy licencję na sam tytuł. Jedynym wydatkiem są pieniądze wpłacane na poczet tantiem i za wypożyczenie nut.

Ale inscenizacyjny rozmach - na przykład - "Kotów" Andrew Lloyd Webbera przysporzył ogromnych wydatków. Skąd środki?

W.K.: Dotacje starczają nam ledwie na utrzymanie budynku oraz nielicznych etatów. Gdyby nie wsparcie sponsorów oraz wpływy z poprzednich spektakli, nigdy nie zrealizowalibyśmy żadnej premiery! Teatrowi Roma znacznie łatwiej znaleźć sponsora, gdyż gwarantujemy sukces przedstawienia, a taki sukces opinia publiczna utożsamia i z firmą sponsorującą. Myślę, że był to udany interes dla obu stron.

Czy sponsor ma wpływ na ksztatt wspieranego musicalu?

W.K.: Nie, sponsor nie może ingerować w realizację spektaklu. Zawsze po zawarciu umowy sponsorskiej dajemy jednak tzw. przedpremierowe przedstawienie wyłącznie dla klientów czy gości sponsora.

Bywa jednak, że decyzje o formie musicalu nie zależą wyłącznie od pana. W przypadku "Kotów" musiał je pan uzgadniać z Londynem.

W.K.: Tak. Wszystkie decyzje o scenografii, kostiumach, odtwórcach ról musiał zaakceptować Really Useful Group - czyli firma posiadającą prawa autorskie do tego musicalu. Podobnie było z musicalem "Miss Saigon".

Ale nazwy ulic występujących w musicalu całkowicie spolszczono.

W.K.: Zdarzyło się to po raz pierwszy na świecie, ale uzyskaliśmy zgodę na całkowite spolszczenie musicalu. Nasze "Koty" harcują po polskich dachach, zamieszkują polskie ulice i noszą polskie imiona. Proszę sobie wyobrazić Anglika wymawiającego imię Sierściuch - a tak właśnie się nazywa jeden z kotów...

Jak długo trwał dobór obsady?

W.K.: Castingi? Kilka miesięcy, bo musieliśmy zebrać zespół najlepszych aktorów, tancerzy i wokalistów. Do tej pory zagraliśmy już ponad ćwierć tysiąca spektakli, dlatego podwójna obsada była nieunikniona. W zasadzie tylko w jedną postać wciela się od początku ta sama osoba. W "Kotach" znalazła się też rola (kot Nestor), do której potrzebny był baryton. Dlatego skorzystaliśmy z pomocy solistów Opery Narodowej.

Jest pan również reżyserem większości wystawianych musicali.

W. K.: Tak się dziwnie złożyło (śmiech). Mam wykształcenie aktorskie, choreograficzne. Wydaje mi się, że rozumiem istotę musicalu, gdzie wszystkie dziedziny sztuki: poezja, taniec, gra aktorska, plastyka, scenograficzna technika teatralna, podporządkowane są muzycznej i intelektualnej idei spektaklu.

Wystawiając "Taniec wampirów", współpracował pan z samym twórcą tego musicalu, Romanem Polańskim. Jak było?

W.K.: Od dłuższego czasu nosiłem się z zamiarem namówienia wielkiego reżysera do współpracy. Po obejrzeniu w naszym teatrze jednego z musicali Roman Polański stwierdził, iż mamy i wspaniałych ludzi, i piękną scenę. To moment przełomowy: zapadła decyzja o wystawieniu tego tytułu. Zaczęły się bardzo długie przygotowania (łącznie z przebudową widowni - na prośbę Romana Polańskiego). Sam twórca musicalu był obecny na większości castingów, brał aktywny udział w decyzjach o scenografii czy kostiumach. Współpraca z Polańskim była ekscytująca. Przemiły, skromny człowiek - z niesamowitym wręcz okiem do wyławiania najmniejszych szczegółów... Wszyscy dużo się od niego nauczyliśmy.

Wróćmy do pieniędzy. Które z przedstawień okazało się najbardziej dochodowe?

W.K.: Zdecydowanie "Koty"! Po premierze przez kolejne 100 spektakli frekwencja wynosiła 100 proc.

Czy istnieje w pańskim teatrze możliwość zamówienia - dla prywatnej osoby czy firmy - całego przedstawienia?

W.K.: Oczywiście. Często dzwoni do mnie konkretna firma i wykupuje dla swoich gości spektakl - a do tego prosi o urządzenie bankietu po jego zakończeniu. To możliwe. Taki pakiet.

A teatr ma większy zysk z takich "pakietów" czy ze sprzedaży biletów wstępu w kasie?

W.K.: Firma decydująca się na spektakl płaci dokładnie tyle, ile dostalibyśmy przy stuprocentowej frekwencji. Ponieważ - jak do tej pory - bilety na przedstawienia widzowie wykupują na wiele tygodni przed spektaklami, nie musimy się martwić, czy dana firma zainteresuje się naszą ofertą czy nie. Choć oczywiście miło, gdy takie zainteresowanie się pojawia.

Czy każdy sukces artystyczny przekładał się na sukces finansowy?

W. K.: Kiedy objąłem stanowisko dyrektora, teatr był zadłużony na ponad 3 mln zł. Należności spłaciliśmy, a przecież tych pieniędzy nikt mi nie dał. W tej chwili z płynnością finansową nie ma żadnych problemów; teatr z roku na rok wychodzi na coraz większy plus, zdobywamy też nowych sponsorów. Nie narzekamy jednak na zbyt duże wpływy. Nikt z nas się tutaj personalnie nie bogaci. Zdecydowaną większość pieniędzy pochłania realizacja nowych projektów lub modernizacja teatru.

Chyba jako jedyny dyrektor warszawskiego teatru ma pan swój dział public relation.

W.K.: PR to dla mnie bardzo ważna grupa, kształtująca wizerunek teatru i prowokująca dotarcie do zupełnie nowej widowni. Co roku staram się wysyłać najlepiej rokujące osoby na stypendia do Stanów Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii, aby tam nauczyli się nowoczesnego teatralnego PR. Nie bez kozery. Moja wizja prowadzenia teatru to wynik poszukiwań miejsca dla instytucji kultury w gospodarce rynkowej.

Co się szykuje w kolejnym sezonie?

W.K.: Najnowszą premierą (przełom grudnia i stycznia) będzie "Akademia Pana Kleksa" Jana Brzechwy. To dla nas największe, jak do tej pory, wyzwanie, gdyż specjalnie dla Teatru Roma został napisany zupełnie nowy musical. Pierwsze absolutnie polskie dzieło wystawiane na deskach naszego teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji