Artykuły

Owszem, podoba się nam

W spektaklach dyplomowych najbardziej sympatyczna wydaje się ich atmosfera. Jest w niej coś z wielkiego teatru i coś z amatorskiego przedstawienia w gimnazjum. Świeżość i pewna naturalna u debiutantów nieporadność działania, pedantyczna precyzja gestu osłaniająca z determinacją niedostatki warsztatu, ów najwyższy ton gry obnażający niemiłosiernie wszelkie słabości talentu, ale również odsłaniający czasem, niespodziewanie, indywidualność niezwykłego blasku, cała ta pół familiarna widownia zapełniona najbliższymi w miłości i pracy - oto co najbardziej zniewala w tym wspólnym święcie widowni i sceny. Na przedstawienia dyplomowe nie chodzi się na serio. Nie chodzi się w każdym razie dla teatru, ale dla aktorów, i to nie w imię tego czym są, ale czym, być może, będą. Jest w tym pewna hipokryzja, bo młodzi grają śmiertelnie poważnie, podczas gdy my, widzowie, patrzymy na nich z sentymentem przekreślającym z góry wszelką surowość. Przeżywamy z nimi solidarnie wszystkie niespodzianki gry; lada zaplątany tren czy przypadkowo wyśliźnięty sztylet emocjonuje nas znacznie bardziej od najbardziej nawet trudnego dramatu bohaterów. Uczestniczymy w ich emocjach, w zawiłościach roli i przeżyciach gry, ciesząc się każdym przejawem talentu. Nie wierzę w takich wypadkach w obiektywizm sprawozdawców. Cały spektakl to w istocie wielka próba generalna. Tylko tak można o nim pisać. Tylko tak trzeba go pamiętać.

Ostatnie krakowskie przedstawienie dyplomowe, komedia "Jak wam się podoba" z klasy Tadeusza Burnatowicza, nie różni się wiele od innych imprez tego typu w atmosferze gry i nastrojach sali. Jego ogólny kształt reżyserski również wydaje się tradycyjnie przypadkowy, zmierzający nie tyle. do pełnego pokazania Szekspira, ile do dania pretekstu aktorom. Jest to reżyseria komediowa, nastawiona bardziej na komiczną i widowiskową stronę akcji niż na odkrywanie jej głębszych, psychologicznych racji. Daje aktorowi szansę gry, ale nie zmusza do pokazania dramatu. Wymaga techniki, ignoruje przeżycie. Odwołuje się do sprawności warsztatu, nie do wiedzy o życiu. Reżyseria ta fałszuje pełny smak tej komedii powstałej w ściślejszym związku z "Hamletem" niżby wynikało to z interpretacji Tadeusza Burnatowicza. W rezultacie - utrudnia często grę, gubi trop roli. Jakub traci w tym ujęciu swój polemiczno-filozoficzny charakter, staje się nieomal dysonansem, dziwakiem niegodnym uwagi w radosnym, renesansowym świecie księcia Henryka, którego wygnanie zamienia się w tym ujęciu w jeszcze jedną przygodę komedii. Dobrze, że Wacław Szklarski zachował w swojej grze niejedno niedopowiedzenie i niejedną tajemnicę postaci. Wiele żywości i inteligencji ujawnił w roli błazna Próbki Zbigniew Żwak. Ładnie, z dużym rozmachem i młodzieńczą świeżością prowadzili swoje czołowe role. Stanisław Chmieloch i Marek Szyszkowski - tym lepszy im bardziej spokojny, bardziej opanowany. W spektaklu grało jeszcze kilku absolwentów i uczniów krakowskiej PWST w sposób nie przynoszący ujmy uczelni - ale przedstawienie należało do kobiet. Krystyna Nowotarska pokazała nam żywioł - żywioł wyzwolonego, chociaż nie zawsze jeszcze opanowanego aktorstwa. Romana Próchnicka, uwikłana w konflikt między upraszczającym, komediowym charakterem przedstawienia a żywym dramatem dziewczyny prześladowanej za nie popełnione winy, zaprezentowała ciepłe, bogate aktorstwo, o ładnym geście i ciekawym podtekście. Rozalinda Nowotarskiej porwała widownię świeżością, wdziękiem, niezwykłą wyrazistością i plastyką gestu - Celia Próchnickiej skalą swoich przeżyć, żywością radości i dojrzałością niepowodzeń. Pierwsza miała może więcej emocji, druga - refleksji. U jednej dominował żywioł, u drugiej - przeżycie. To była ładna gra, ale osobiście boję się żywiołu. Żywioł rozsadza często ramy rozwagi i niszczy najcenniejsze wartości. Nowotarska rozpala się na scenie, błyszczy pełnym blaskiem, ale dynamika jej gry niesie ją chwilami za daleko, w stosunku do sprawności warsztatu - tam gdzie traci się kontrolę nad rolą, a granica między aktorem a postacią, rzeczywistością a fikcją zaciera się grożąc w każdej chwili artystyczną klęską. Nowotarska gra jak gdyby "na zewnątrz", dla widowni, którą czuje bardzo wyraźnie - zamiast pójść w głąb i zastanowić się nad rzeczywistymi dramatami Rozalindy. Rozalinda bowiem to nie tylko lekkość i wdzięk, ale to również niepokój pierwszej miłości, rzetelna, trudna przyjaźń i hart - niekoniecznie dziewczęcy. Próchnicka jest raczej introwertyczką w typie swojej gry i dlatego, mimo wszystko, wydaje się nam bliższa, bardziej współczesna, bardziej - prawdziwa. W każdym razie bardziej wierzymy smutnej, doświadczonej Celii niż radosnej, ale przecież nieco nazbyt efektownej Rozalindzie. Obu tym kobietom dotrzymywała kroku Zofia Czerwińska, przyjemna jako Kasia oraz Krystyna Zachwatowicz w trudnej roli scenografa usiłującego na kameralnej scenie Teatru Poezji oddać rozmach renesansowej komedii. Zamiar ten, mimo trudności, udał się jednak w dużym stopniu przy chwalebnej współpracy Wojciecha Krakowskiego, powodując tak potrzebne w sztukach Szekspira poczucie przestrzeni, powietrza, światła - co zauważył już zresztą nieoceniony Olgierd Jędrzejczyk. Jeśli dodamy do tego, że tańce, nieco nazbyt jak na mój nos uwspółcześnione przygotowała Wanda Szczuka, muzykę Kazimierz Meyerhold a przekład Tadeusz Białkowski, otrzymamy mniej więcej pełny obraz komedii przygotowanej przez zespół uczniów i uczennic Tadeusza Burnatowicza, który (zespół nie Burnatowicz) - owszem, bardzo nam się podoba. Brawo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji