M jak malwersacja
"From Poland with love" w reż. Piotra Waligórskiego w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Łukasz Drewniak w Przekroju.
Przygody agenta listonosza
Tytuł nawiązuje do drugiego Bonda. Tyle że zimnowojenna "Russia" została zastąpiona swojskim, drapieżno-kapitalistycznym "Polandem". Polska jest już w Unii Europejskiej, ale ani zwykłym ludziom, ani superagentom nie żyje się lekko. Polski superagent (w tej roli wyrazisty brodaty aktor Oberc. Sebastian Oberc) ma licencję na doręczanie i jest z zawodu listonoszem. Nie dojada. Schorowanej matce podkrada drobne z portmonetki. W końcu odkrywa, na czym polega sens życia i sens przedsiębiorczości w ogóle. "Żeby być w miarę wymytym, szczęśliwym i sytym, a także odnaleźć prawdziwą miłość i bezpieczny seks, to niestety, pierwszy tysiąc trzeba ukraść. A potem wyjechać do Londynu". I tak w życiu naszego rodzimego superagenta pojawia się pierwsza misja - malwersacja. Doręczyciel pocztowy malwersuje emerytury, które miał roznieść w swoim rewirze. Dzięki zdobytym środkom nabywczym nabywa stosowną garderobę, wynajmuje pokój w hotelu, dokonuje pierwszej od bardzo dawna ablucji, wybiera się na podryw do pubu, poznaje właściwą dziewczynę. Misja druga - miłość! Żyć nie umierać! Zwłaszcza że nowo poznana narzeczona też potrafi kombinować (chce na przykład za 10 tysięcy bagsów wydać własnego dziadka Instytutowi Wiesenthala). Niestety, pieniądze nie starczą malwersantowi i jego lasce na długo. A! - i jeszcze napatoczy się wścibski dzielnicowy Trzecia misja polskiego agenta będzie miała charakter o wiele mniej spektakularny - nauka angielskiego w zakładzie karnym.
Streszczam "From Poland with Love", bo streszczać tę sztukę trzeba. Jest tak, że zdarzenia dla jednych bolesne, dla innych mają charakter komiczny. A dramat Demirskiego balansuje przecież na granicy żarliwej ideowości i naiwnej ilustracyjności. To dlatego reżyser Waligórski postanowił pożenić w spektaklu tonację pastiszową i sieriozny psychologiczny realizm. Piłuje kolejne sceny z namaszczeniem, powoli, jakby wsłuchany w rozpacz bohaterów, którzy noszą w sobie gen niespełnienia, nieudacznictwa, kontemplacji przegranej. A zaraz potem daje muzyczny komentarz, piosenkarski wtręt śpiewany przez ubranych na biało-czerwono duchowych sobowtórów listonosza i jego dziewczyny (Paulina Napora, Robert Koszucki). Im się udało, wyjechali z Polski, ocalili swoje uczucie.
Reżyserska taktyka święci triumfy przynajmniej przez trzy czwarte przedstawienia - likwiduje niepotrzebne dygresje, tonuje szaleństwa kompozycyjne dramaturga. Niestety, w finale ironia gdzieś znika. Zostaje tylko ton oskarżycielski: nabzdyczeni bohaterowie, szelest husarskich skrzydeł perfidnego systemu kapitalistycznego, który gnoi porządnych ludzi.
Żądanie współczucia za pomocą walenia widza łopatą po głowie to pomysł nowatorski, szkoda go jednak na to w sumie niezłe przedstawienie.