Artykuły

Słowo rażące siłą

"Wielkie kazanie księdza Bernarda" w reż. Krzysztofa Jasińskiego w Krakowskim Teatrze STU. Pisze Tomasz Mościcki w portalu Polskiego Radia.

Na scenie Teatru STU podium, na nim tron. Wszystko z zimnej, podszlifowanej stali. Snop światła układa się na podłodze we wzór gotyckiego witraża. Muzyka Pawluśkiewicza w głośnikach. Trwa to dłuższą chwilę, potem światło gaśnie, a gdy scena znów się rozjaśnia, staje na niej Jerzy Trela. W mnisim habicie, przepasany mnisim sznurem, w czarnym wełnianym serdaku, z twarzą, którą upływający czas zmienił w ekspresyjną rzeźbę, wygłosi za chwilę "Wielkie kazanie księdza Bernarda" Leszka Kołakowskiego. Na razie nic nie zapowiada podstępu, sztuczki wymyślonej z nieludzką precyzją i konsekwencją.

Trela nikogo nie chce nawracać, ten mnich to raczej prowincjonalny Savonarola, obce mu są intelektualne niuanse, ojciec Bernard rzuca gromy na swoich słuchaczy, kilku przypadkowo wybranym wskazuje, gdzie w każdym z nich siedzi zgnilizna. Zachowuje się jak barokowy kaznodzieja. Niebywale wymowny, żarliwy, myli Jonasza z wielorybem, ale ani na chwilę nie traci kontenansu. Wspina się na galerię teatru zmieniającą się nagle w kościelna ambonę. Wykorzystuje wszystkie kaznodziejskie chwyty. Jeden z nich znany bardzo dobrze z naszej malarskiej tradycji. Uniesione wysoko ręce to przecież przypomnienie Xiędza Skargi z obrazu Matejki.

Coś jednak się nie zgadza w tym kazaniu pogromcy grzechu. Ojciec Bernard powoli pozbywa się atrybutów duchowego stanu. Wpierw zdejmuje wełniany serdak, potem rozwiązuje mnisi sznur, aby użyć go jako bicza, którym wysmaga dla przykładu masywną kolumnę. Już odrzucił sznur, nagle zmienia taktykę. W potoku wymowy pojawia się dziwaczny pomysł: wygnać diabła diabłem. A wygnanie diabła diabłem oznacza poddać się grzechowi, grzeszyć ponad wszelką miarę. Trela odrzuca habit, w białej koszuli przypomina romantycznego bohatera, Konrada, w którego wcielał się w czasach swej aktorskiej młodości. Ten Konrad zachował swą młodzieńczą żarliwość, jest jednak kimś zupełnie innym, Konradem upadłym. Wspina się na tron pokryty znakami nie mającymi wiele wspólnego z chrześcijańskimi symbolami. To raczej znaki kabalistyczne, znaki wiedzy zakazanej. I teraz demaskuje się - nienaturalnie skręcony wypowiada najczystsze bluźnierstwa.

Światło gaśnie, odmieniony ojciec Bernard znika, tron bucha siarkowym płomieniem. Kim był ten z pozoru bogobojny zakonnik? Łatwo powiedzieć: diabeł. Tekst Kołakowskiego, zbudowany na sylogizmie podpowiada tylko takie wyjaśnienie. Jednak w spektaklu Krzysztofa Jasińskiego Jerzy Trela gra cudowną podwójność. Romantyczny gest, wielki kunszt słowa, długi monolog przywodzący na myśl wielkie czasy polskiego teatru, w którym nie tak dawno temu jeszcze wadzono się z Bogiem o rząd dusz, każe zadać sobie pytanie - kim był ten żarliwy kaznodzieja? Kusicielem, który dopadł nas w samym środku Bożego przybytku? A może ofiarą kuszenia, która w swoim kaznodziejskim szale sama wpadła w sidła zastawione przez Księcia Ciemności? Kim jest Jerzy Trela w drugiej części wieczoru w STU - nie ma wątpliwości. Wypastowane buty, elegancki surdut, nienagannie zawiązany staromodny plastron, do tego arogancki, zaczepny ton. Tak może przemawiać tylko diabeł, nieomylnie pewny swojej siły. I znów pojawi się ta podwójność z kazania ojca Bernard. Szatan Treli jest zmęczony. Zna doskonale bieg rzeczy tego świata, świetnie wie, że bliskie jest jego zwycięstwo. Zakłada elegancki czarny kapelusz, dyskretnie kłania się, znika. Wie, że i tak niedługo znów się zobaczymy.

Poruszający wieczór. W naszym teatrze - zajętym codziennością, wypełnionym pustą gadaniną o "społecznej misji do spełnienia", międlącym opowieści o sfrustrowanych blokersach, luksusowo cierpiących na Weltschmerz pracownikach agencji reklamowych - bardzo rzadko zdarza się dziś ton tak czysty, wygnano z niego rozmowę z widzem o relacji człowieka i Absolutu, o świętości i upadku. Nie ma już dziś właściwie takiego teatru. I pewnie niedługo już wcale go nie będzie. Także i dlatego, że aktorzy formatu Jerzego Treli to dziś już teatralny gatunek na wymarciu. Romantyczny gest, słowo rażące swoją siłą, przez prawodawców "nowoczesności" uznane zostało za "pustą deklamację". I tylko szkoda, że ci prawodawcy nie pojawili się w STU. Cisza panująca na widowni, ta szczególna cisza znamionującą skupienie i współodczuwanie aktora i odbiorcy jest jawnym zaprzeczeniem ich reklamowych haseł.

Jerzy Trela pojawia się na polskich scenach coraz rzadziej. Nie jest artystą chodzącym na pasku mód i "tryndów". Od lat - niegdyś w Starym Teatrze, dziś w warszawskim Teatrze Narodowym - przypomina, czym jest wielka aktorska sztuka; czym była jeszcze kilkanaście lat temu i czym mogłaby być i dziś. W spektaklu Krzysztofa Jasińskiego ożywa na półtorej godziny duch dawnego Starego Teatru, wspomnienie Swinarskiego i innych wielkich, o których dziś coraz ciszej. Trela powrócił na deski STU po 40 latach. Zadebiutował tu jeszcze jako student rolą w "Pamiętniku wariata". Powrócił do STU jako wielki artysta. Koło historii zatoczyło pełny obrót. Daj Boże, by kręciło się dalej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji