Artykuły

Zwyczajne szaleństwo w Węgierce

"Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" Petra Zelenki w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Pogubieni, samotni, zabawni... i trochę szaleni. Gromadka freaków ze swymi histeriami i obsesjami wypełnia scenę, opary absurdu gęstnieją, ale czy rzeczywiście to szaleństwo nie do przyjęcia? - Przecież właściwie wszyscy jesteśmy po trosze wariatami - zdaje się mówić w swej sztuce Petr Zelenka. A zespół Dramatycznego to potwierdza, snując jego opowieści niespiesznie, gorzko i z czułością.

Słynna sztuka czeskiego reżysera "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" w ciągu 16 lat doczekała się wielu realizacji teatralnych i jednej filmowej. Teraz możemy oglądać ją w Teatrze Dramatycznym. Nie jest to tekst łatwy do wystawienia, mimo pozornej lekkości - to konglomerat różnych, często skrajnych emocji. Nie jest łatwo też zmierzyć się z dobrymi wcześniejszymi spektaklami, czy czeskim filmem choćby, który po mistrzowsku oddaje specyficzny, absurdalny klimat świata Zelenki.

A jednak spektakl Węgierki w reż. Grzegorza Chrapkiewicza - wyzwaniu podołał. Ogląda się go zaskakująco dobrze. Niezły pomysł na inscenizację, dobrze obsadzeni aktorzy, wyraziste postaci, finezyjny humor, nie prowokujący do głupiego chichotu, ile raczej do uśmiechu. Wszystko to w spektaklu Dramatycznego jest. I jest też to, co łatwo, realizując teksty Zelenki, zagubić: owe zdystansowane, ale i rozumiejące spojrzenie, jakim autor obdarza tę gromadkę dziwolągów, przemieszczających się po scenie.

A gromadka to rzeczywiście dziwaczna. Ale i ciekawa.

Z manekinem żyje się cudownie

Piotr ma wrażenie, że obserwuje go koc, jego życie - jak sam stwierdza, nie wygląda do końca najlepiej, a na domiar złego - zostawiła go dziewczyna. Zachodzi w głowę jak ją odzyskać, z pomysłami spieszy kolega Mucha, a co jeden ma pomysł, to lepszy: obcięcie włosów ukochanej przez sen i zamoczenie ich w mleku, albo też zapakowanie się samemu w paczkę i wysłanie na adres dziewczyny.

Ale Mucha, cóż Mucha... sam ma problemy z płcią przeciwną, i to na tyle duże, że w końcu wiąże się z manekinem... bo manekin przynajmniej, nie wymyśla, nie marudzi, nie psioczy. Z manekinem żyje się naprawdę cudownie - przekonuje Piotra. Ale Piotra to nie przekonuje.

Przekonać się daje za to sąsiadom, którzy lubią uprawiać seks, gdy ktoś się im przygląda. Więc Piotr zgodnie z umową to robi, a że nie ma oczu matowych, a błyszczące (warunek postawiony przez podglądaną parę), to tym lepiej.

Na ziemię ściąga go matka, wygłaszająca niezliczone litanie. Niezadowolona jest z syna, niezadowolona jest z męża, temu ostatniemu, wmawia poważną chorobę, bo to jedyne wytłumaczenie obsesji męża na temat żarówek. A ten po prostu tęskni za czasami, które rozumiał, w których wszystko było jaśniejsze i bardziej klarowne. Choćby to, że dominowała kultura szkła, a nie kultura folii, zawłaszczająca wszystko.

Jest w tym zestawie "szaleńców" Jana, która łapie kochanków, wydzwaniając do budki telefonicznej, a nuż ktoś odbierze? Jest zagubiona artystka pogrążona w kryzysie po odejściu partnera i lgnąca do innych, w nagłej potrzebie bliskości. Jest pracodawca Piotra z przylepionym uśmiechem i własnymi obsesjami trzymanymi na wodzy. Czy autor piosenki, puszczanej w windzie, domorosły filozof snujący tezy o szaleństwie.

Praktycznie każdy chciałby tu szybko i łatwo uzyskać odpowiedzi na pytania, wypełnić pustkę, choćby doraźnie. I o tym też jest ten spektakl - o pogoni za czymś, co pustkę zniweluje, nawet jeśli miałby to być tylko substytut.

Schować się w pudle

Ową doraźność codzienności i relacji pokazuje ciekawa scenografia Wojciecha Stefaniaka. "Zelenkowe" towarzystwo przemieszcza się w przestrzeni wypełnionej stosem pudeł, pudełek, pudełeczek, spełniających rolę domowych sprzętów i kryjówek. W każdym są jakieś wycinki zebrane przez matkę, które kiedyś mogą się przecież przydać. Dobrych rad i informacji nigdy za dużo, zdaniem matki przestrzeń porządkują... Choć tak naprawdę ją zapychają.

Piętrzący się kartonowy zbiór wspomaga spektakl w tworzeniu dziwacznej, surrealistycznej nieco atmosfery, który daje wrażenie powierzchowności i tymczasowości. Pudła to też tu poniekąd stan umysłu, metaforyczne złogi, sprawy niby pozamykane, i dopowiedziane, a tak naprawdę kompletnie niezałatwione. Co widać ciekawie w kolejnych minutach spektaklu: jak szybko w drobny mak może rozsypać się wizja silnego związku, silnej rodziny, silnej relacji.

Zelenka ma rękę do dobrych dialogów, choć na pierwszy rzut oka i ucha to absurdalny zlepek zdań. A jednak w tym surrealistycznym kociokwiku wyraźnie widać dojmującą potrzebę bliskości, deficytu zrozumienia, chęci intensywniejszego kontaktu.

Nie wiemy o sobie nic

Chrapkiewicz znalazł pomysł na inscenizację, nie zgubił "ducha" Zelenki - charakterystycznego połączenia czułości i ironii w jednym, by o tym wszystkim opowiedzieć w niespieszny sposób.

Miejscami wydaje się być to sposób nieco surrealistyczny, ale czy rzeczywiście? Czy gdyby zajrzeć pod podszewkę rodzin, związków, międzyludzkich relacji, tak łatwo dałoby się zawsze odcedzić to, co zwyczajne, od szalonego? Niech pierwszy rzuci kamień ten, kto jest bez... fobii, histerii, obsesji niekoniecznie zrozumiałej dla innych. Stąd tak w punkt zdaje się celnie trafiać termin użyty w tytule przez Zelenkę: "zwyczajne szaleństwo". A przewijająca się przez scenę galeria postaci ciekawie zagranych przez aktorów dobrze ów termin wizualizuje.

Chrapkiewicz dobrze obsadził poszczególnych bohaterów, do współpracy zapraszając aktorów Teatru Dramatycznego, kilkoro aktorów gościnnych i absolwentów białostockiej Akademii Teatralnej. Ten aktorski tygiel dobrze zrobił spektaklowi, wprowadzając powiew świeżości, podskórny nerw i zderzając różne rodzaje energii.

Właściwie nie ma w spektaklu złej roli, dużo jest ciekawych.

Główny bohater (Łukasz Borkowski) to kwintesencja "zelenskości": wycofany, zagubiony, nieswój. Piotr zdaje się być mocno oderwany od rzeczywistości, a jednak doskonale orientujący się w tym, że coś z nim, z jego bliskimi jest nie tak. I co w końcu matce wykrzykuje: "rodzina powinna opierać się na miłości, a nie tylko na wiecznych poradach". Matka sądzi inaczej. Musi dojść do pewnych zawirowań w życiu tej rodziny, by wreszcie i matka zdała sobie sprawę, że "żyjemy ze sobą tyle lat, a tak naprawdę nie wiemy o sobie nic".

Rodzinna subhistoria

Matka w "Opowieściach..." to intrygująca skomplikowana postać - w tej roli reżyser obsadził Arletę Godziszewską. To pierwsza tak pełnowymiarowa i dramatyczna rola tej aktorki na scenie Teatru Dramatycznego. I wypada nieźle. Gra emocjonalnie, w jednej chwili na najwyższej nucie, za chwilę cieniując emocje, zapadając się w sobie. Pozornie monstrualna postać, zbierająca wycinki, terroryzująca emocjonalnie syna, tłamsząca męża, wmawiająca mu chorobę, kompletnie go nie rozumiejąca... Ale nic tak naprawdę nie jest do końca takie, jakie wydaje się być. I aktorka, choć czasem z histerycznymi tonami przesadza, tę dwoistość pokazuje ciekawie.

Zupełnie po inne środki wyrazu sięga Marek Cichucki, wcielający się w rolę ojca, dawnego lektora kroniki filmowej. To skurczony w sobie człowiek, zamknięty, cichy, wsobny, a jednocześnie niesłychanie wyrazisty. Bardzo ciekawa rola, przykuwająca uwagę, mimo, że na pozór to "Pan Nikt". Nic bardziej mylnego, mocno zapada w pamięć.

Cała ta trójka tworzy własną, wewnętrzną opowieść układającą się w wiwisekcję rodziny, której czegoś brakuje, w której coś, kiedyś się zatraciło. Choć może nie bezpowrotnie. Troje aktorów tworzy tę "subhistorię" w sposób subtelny i surrealistyczny zarazem, zabawny i smutny.

Tęsknota do wolności

Taki klimat budują też pozostali bohaterowie spektaklu - w większości postaci wyraziste i ciekawie zagrane. Kolega Piotra (Dawid Malec), snujący na własny użytek pokręcone dziecinne teorie. Podglądani sąsiedzi, bardzo ciekawa, uzupełniająca się para - Jerzy i Alicja: on spięty i filozofujący, ona na pozór zrelaksowana i pogodna, ale też mająca swój próg cierpliwości (Piotr Szekowski, Monika Zaborska). Sylwia, artystka w kryzysie (Justyna Godlewska-Kruczkowska), która mimo swoich problemów, potrafi natchnąć energią człowieka, jaki w jej życiu pojawił się przypadkiem. Jana (Urszula Mazur) - była dziewczyna Piotra, która zostawiła go dla innego mężczyzny, nie umiejąca być sama, traktująca swoich kochanków nieco instrumentalnie. Nowy partner Jany, Alesz, typ macho (Maciej Bania). Ewa, kobiecy manekin, który ożył (Aleksandra Przesław). Szef Piotra (Patryk Ołdziejewski) z pewną obsesją, o której opowiada wszystkim z przylepionym do twarzy uśmiechem...

Każda z tych postaci ma w sobie szaleńca, ale to szaleństwo ujarzmione, będące tęsknotą do wolności. Wszyscy mają swoje pięć minut, wysiłki wszystkich składają się na opowieść pełną absurdów, ale też tkliwych momentów, podszytych smutkiem i goryczą. Z pustką radzą sobie jak mogą. Nawet jeśli to kiepskie pomysły.

Spektakl pełen emocjonalnych pęknięć, z dobrą przewrotną muzyką (Szymon Wysocki). W ciekawy sposób przechodzi od błazenady do goryczy, od absurdu do powagi. I na swój sposób oswaja szaleństwo. Ono naprawdę miewa czasem bardzo zwyczajny wymiar.

****

Teatr Dramatyczny, "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie".

Najbliższe spektakle - 2-3 grudnia, godz. 17;

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji