Artykuły

Papkin zrobiony na szaro

"Zemsty" Aleksandra Fredry w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Tomasz Domagała na swoim blogu.

Centralną postacią "Zemsty" Fredry w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze Słowackiego jest Papkin. Gra go, związany z krakowską sceną od ponad 40 lat, siedemdziesięciokilkuletni Feliks Szajnert. Daleko mu do kolorowego ptaka, jakim był Roman Polański w filmie Andrzeja Wajdy. Zresztą całemu światu krakowskiej "Zemsty" do koloru daleko. Jak to w spektaklach szczecińskiej reżyserki, wszystko tonie w różnych odcieniach jej ulubionej czerni. Fredrowska arcykomedia również - odarta z komediowości na ile się dało, przemawia do nas drugim, głębszym, bardziej ponurym głosem. Bo przecież "Zemsta" to w gruncie rzeczy posępna i niezbyt optymistyczna - mimo cukierkowego zakończenia - historia o podziale nie do zasypania. Jej głównymi bohaterami, prócz dwóch skłóconych ze sobą mężczyzn, są ponadto: wdowa, próbująca bez skrupułów małżeństwem ratować się przed ubóstwem, dwoje młodych, którzy niby się kochają, aczkolwiek miłość w żadnym razie nie przeszkadza im grać na dwa fronty oraz stary, budzący śmieszność bawidamek, opowiadający wciąż niestworzone historie, czyli Papkin. W całej historii odgrywa on rolę, powiedzielibyśmy dziś - negocjatora. Cześnik oznajmia mu na początku sztuki: "Więc dlategom wybrał ciebie/ Będziesz posłem tam w potrzebie". Papkin ani się do tej misji nadaje, ani się w niej dobrze czuje. Ten koncept stanie się źródłem nieporozumień i intryg, które na skutek przebiegłości Papkina doprowadzą w końcu do szczęśliwego finału, okraszonego zgodą.

W spektaklu Augustynowicz ta zgoda wygląda mało wiarygodnie i pozostawia po sobie posmak goryczy. Powody są dwa. Postać Papkina i jego własna opowieść oraz obraz świata, w którym bohater nie może się zupełnie odnaleźć. Fredrowski Papkin ma skłonność do opowiadania niestworzonych historii. Jest zatem skrywającym się pod maską błazeństwa artystą. U Augustynowicz jest starym aktorem. Na scenie ciągle obecne jest pudło z rekwizytami, z którego korzysta (nie tylko zresztą on). Teatr sprowadza się w gruncie rzeczy do niego i jego pudła. Są tam różne szpargały, z czaszką Hamleta włącznie. Gdy ją wyciąga, publiczność się śmieje. Jego teatr i on sam są co najwyżej śmieszni. Główni protagoniści potrzebują go w swojej wojnie wyłącznie w funkcji rekwizytu. Większość zdarzeń i tak dzieje się poza nim. Świat kręci się wokół seksu i handlu, miłość nie istnieje, liczą się tylko transakcje. (Takie odczytanie Fredry prowadzi do skojarzeń z Carlo Goldonim, u którego pod płaszczykiem cukierkowych, komicznych opowieści czai się bezwzględna brutalność świata). Papkin jest tego świadomy. W pewnym momencie, tuż przed finałem, Szajnert gorzko kontestuje:

"Wdzięczność ludzi, wielkość świata/ Każdy siebie ma na względzie/ A drugiego za narzędzie/ Póki dobre - cacko, złoto;/ Jak zepsute - ruszaj w błoto"

W jego ustach słowa te brzmią wyjątkowo przejmująco. Podobnie jak "wręczany" Klarze testament, mogący w gruncie rzeczy służyć za testament każdego artysty.

() suplikuję, aby moje wszystkie długi, jakie się tylko pokażą, nie płacili, gdyż chcę przez to braciom moim różnego stanu i wyznania zostawić po sobie pamiątkę".

Papkin to zatem figura artysty, który jest dla obu stron sporu (tego o mur i tego o Polskę) pożytecznym idiotą i każdą swoją wypowiedzią utwierdza się w naszych oczach w tej roli. Szerokość gestu i pewnego rodzaju przesada w reakcjach, zapisane już w tekście Fredry, pozwalają Augustynowicz na pokazanie Papkina - artysty, a także samej siebie, jako członkini wspólnoty teatralnej - w krzywym zwierciadle. Właśnie dlatego wypowiedź ta staje się prawdziwa i miejscami poruszająca. Wielka w tym również zasługa Feliksa Szajnerta, któremu w sukurs przychodzą i wiek, i doświadczenie.

Czy zatem spektakl w Teatrze Słowackiego się udał? Z przykrością muszę napisać, że nie. Mimo nowatorskiego, interesującego pomysłu, "Zemsta" ta zupełnie nie przekłada się na publiczność. Dzieje się tak z kilku powodów:

po pierwsze - aktorstwo. Szajnert, żeby lśnić jak diament, musi mieć absolutnie czarne tło. Pozostali aktorzy powinni grać wyłącznie czarne charaktery - zimne, kalkulujące, niesympatyczne typy, rodem na przykład z Dostojewskiego, żebyśmy mogli uwierzyć w brutalność świata i zacząć współodczuwać z Papkinem. Niestety, aktorzy Słowackiego (nazwiska sobie daruję, dotyczy to wszystkich aktorów, poza Szajnertem) stoją tu w rozkroku. Raz grają to, co trzeba, raz to, co mają w głowie na temat fredrowskich komedii. Gdy w tym ostatnim przypadku publiczność zaczyna się śmiać, aktorzy łapią się tego śmiechu jak tonący brzytwy. Efekt jest opłakany. Oni wprawdzie chwilowo się bronią, ale koncept reżyserki "leży". Pozbawiona komizmu "Zemsta" - miast poruszać - po prostu nudzi. Wiele na scenie Słowackiego jest recytacji, wdzięczenia się w roli, wiele niepotrzebnych gestów, uśmiechów, aktorskich tricków. Zasadnych zapewne przy Fredrze w Teatrze Komedia, ale nie u Augustynowicz. Świat staje się fałszywy, a przez to fałszywy wydaje się Papkin jako polski Hamlet i cała jego refleksja. Jego tyrady wydają się podobne do jesiennych wieczorów - długie, szare i nie do zniesienia. A wystarczyłoby podpatrzeć, jak się ze sobą wadzą najlepsi dziś kandydaci do fredrowskich ról, pan Tusk i pan Kaczyński oraz ich "dwory". Ich zachowania, miny, gesty, słowa wydają się nam czasem śmieszne, ale biorąc pod uwagę stawkę, wcale śmieszne nie są. Tak też powinno być w tej "Zemście". Wtedy praca Feliksa Szajnerta nie poszłaby na marne.

Po drugie - brzydka, zupełnie niekomunikatywna scenografia Marka Brauna. Konia z rzędem temu, kto mi wyjaśni, co miały symbolizować te trzy zastawki, jakie miały źródło we fredrowskim świecie. Augustynowicz próbowała jakoś oswoić tę konstrukcję w świecie bohaterów, skończyło się - na nieszczęście - aktorskim "mizianiem" przez siatkę. Ani to odkrywcze, ani zrozumiałe. Zresztą minimalizm reżyserki jest w tym przypadku jej przekleństwem. Sam pomysł, na przykład, żeby skądinąd świetny Daniel Malchar grał (na scenie i na instrumentach) postaci służących jest znakomity, ale co miał wnosić do spektaklu, do dziś nie rozumiem. Takich mikropomysłów, które się zupełnie nie tłumaczą, jest w spektaklu bez liku. I okazuje się, że niekiedy "więcej" wcale nie znaczy "za dużo".

Po trzecie - przyzwyczajenie widza. W Polsce obowiązuje niepisany dogmat: Fredro musi być śmieszny. Jeśli jest nieśmieszny, znaczy, że nie Fredro. Widać to było zwłaszcza po reakcjach premierowej (w założeniu - "znającej się") publiczności. Tu akurat nie mam pretensji do Augustynowicz. Polecam jednak wszystkim widzom ponowną, uważną lekturę dzieł Fredry i głęboki nad nimi namysł. Widać, że polska szkoła poczyniła wielkie spustoszenia w podejściu do klasyki, ucząc stereotypów i bredni zamiast zrozumienia i refleksji nad tym, co się czyta. Moich kolegów po piórze również zachęcam do uważnej "lektury" spektaklu Augustynowicz - to, że czegoś w teatrze nie zauważamy, nie oznacza, że tego tam nie ma.

"Zemsta" Augustynowicz - choć się właściwie nie udała - nie jest złym spektaklem. Właściwszym jest stwierdzenie, że jest spektaklem źle/ nieprecyzyjnie wykonywanym. W takim przypadku wciąż istnieje możliwość zmiany na lepsze. Trzeba tylko zrozumieć, w czym się gra, jak się gra i co się gra. Tego życzę aktorom "Słowaka" oraz nam, widzom. Wszak "świat jest teatrem, aktorami ludzie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji