Artykuły

Zbigniew Brzoza: nie wierzyłem, że totalitaryzm może wrócić

- Byłem wychowany w takim świecie i w takim przekonaniu, że po II wojnie światowej powrót totalitaryzmu jest niemożliwy. Patrząc jednak na to co się teraz dzieje w Europie, co się dzieje w naszym kraju, to te wszystkie nadzieje ulegają erozji - mówi Zbigniew Brzoza, reżyser spektaklu "Do komina Murzyna! Murzyna!", którego premiera odbędzie się 4 listopada na deskach Sceny Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie.

Łukasz Rudziński: Na przykładzie zwyczajnych ludzi pokazuje pan jak ich rzeczywistość zmienia się w dyktaturę w Niemczech z lat 30. XX wieku. Czemu zdecydował się pan na ten właśnie temat?

Zbigniew Brzoza: Odpowiedź jest prosta. Zarówno moja mama, jak i babcia, były więźniarkami obozu koncentracyjnego w Ravensbrück, a później też Majdanka. Byłem wychowany w takim świecie i w takim przekonaniu, że po II wojnie światowej powrót totalitaryzmu jest niemożliwy. Wprawdzie nie można było wykluczyć tego, że może urodzić się jakieś inne ludzkie szaleństwo, ale nigdy totalitaryzm w swoim nazistowskim wyrazie. Patrząc jednak na to, co się teraz dzieje w Europie, co się dzieje w naszym kraju, to te wszystkie nadzieje ulegają erozji. Kilka lat temu ogromne wrażenie wywarły na mnie wstrząsające "Dzienniki 1933-1945" Victora Klemperera, obrazujące codzienność totalitaryzmu. Zapragnąłem wtedy przenieść to na scenę. Jakiś czas temu dyrektor Adam Orzechowski zapytał, co bym chciał wyreżyserować w Teatrze Wybrzeże. Nieśmiało powiedziałem o tej mojej potrzebie, a dyrektor na to przystał.

Gdy po paru latach wróciłem do tej lektury, zdałem sobie sprawę, że to tak silna trauma w teatrze może okazać się zbyt jednowymiarowa. Los wykluczonego obywatela, któremu odmawia się podstawowych praw obywatelskich jest bardzo trudny do zniesienia. Dlatego zmieniłem koncepcję, dodałem więcej tekstów, by ukazać te zdarzenia z różnych perspektyw. Wprowadzając wprawdzie w ten świat Klemperera jako jednego z najważniejszych bohaterów, ale nie tworząc z jego życiorysu kluczowego wątku. Wraz z tym bohaterem wprowadziłem jednak w świat spektaklu jego język, jego pojęcia i jego obserwacje.

Tytuł spektaklu odnosi się nie tylko do wyliczanki, która pojawia się w spektaklu, ale też do postaci ciemnoskórego Hansa-Jurgena Massaquoi. Konfrontuje pan "obcych", doświadczających opresji systemu totalitarnego na przykładzie dwóch bohaterów - wspomnianego Hansa i żydowskiego profesora Klemperera.

- Obaj są postaciami autentycznymi i obaj faktycznie bezpośrednio odczuli okrucieństwo wojny. Ważne było dla mnie również co innego. Uderzył mnie pewien paradoks. Klemperer i Massaquoi byli ofiarami systemu totalitarnego, ale w pewnych momentach sami stawali się uczestnikami porządku nazistowskiego. Nie chciałbym tego uściślać, by widzowie sami mieli możliwość się co do tego przekonać.

Wprowadza pan również, co zawsze jest obarczone ryzykiem, do swojego spektaklu dzieci. Jak przebiega współpraca z młodocianymi aktorami?

- Wierzę, że znalazłem pomysł na dzieci. Praca z dziećmi jest w przedstawieniach teatralnych wyjątkowo trudna ze względu na to, że łatwo zmieniają się im nastroje czy dyspozycja fizyczna. Tutaj dzieci działają naprawdę, niczego nie udają. Już na etapie koncepcji nie wyobrażałem sobie, by w tym przedsięwzięciu nie było dzieci, co dla mnie samego było zaskakujące, bo dotąd raczej bałem się i unikałem takiej współpracy. Muszę stwierdzić, że dzieci, które mam do dyspozycji, są wspaniałe, zdolne, bardzo zdyscyplinowane.

Scenariusz "Do komina Murzyna! Murzyna!" jest zestawieniem tropów z wielu różnych tekstów, w tym pana własnych. Długo dojrzewał on do obecnej formy?

- Jak wspomniałem, wstępna koncepcja pojawiła się kilka lat temu, ale prawdziwa praca nad scenariuszem trwała pół roku. Wychodziłem od pięciu tomów "Dzienników" Klemperera, a doszedłem do czegoś zupełnie innego. Tam były po drodze gwałtowne zwroty, momenty wielkich nadziei i wielkich wątpliwości. W jego strukturze jest jedna scena zapożyczona z "Berlin Alexanderplatz" Alfreda Döblina, ale opowieść o Berlinie wielkiego kryzysu końca lat 20. i początku lat 30. w gruncie rzeczy, jeśli chodzi o strukturę scenariusza, była absolutnie podstawowa. Cała reszta, w tym język, złożoność, piosenka, lekcja tańca, długi monolog, scena na pograniczu rodzajowości - to wszystko jest wzięte od Döblina.

Używacie wielu materiałów wideo. Plan żywy połączony zostanie z filmowym?

- Zdecydowanie tak. Struktura ma bardziej formę filmową niż teatralną. Scenariusz składa się z kilkudziesięciu krótkich scen, niektóre z nich mają minutę, inne trwają znacznie dłużej. Podstawowym założeniem jest to, by spektakl toczył się w odpowiednim rytmie i żeby historia była dobrze opowiedziana. Konieczne jest do tego skorzystanie z różnych środków wyrazu. Cała scenografia jest podporządkowana pewnej określonej idei.

To jest dla mnie samego eksperyment, jeśli chodzi o formę. Czasem płaski obraz filmowy nie jest niczym wypełniany. Jest sporo scen, w których plan żywy jest niezbędny, jednak uwzględniłem również momenty, w których widzowie na krótkie chwile przeniosą się do kina. Chodzi o to, żeby "wydobyć się" z poszczególnych historii, a zarazem całkiem nie odkleić się od nich. Nie używamy w przedstawieniu zbyt wielu środków. Stosuję je celowo tak, żeby widz mógł śledzić losy bohaterów i odebrać całą zawartą tu opowieść. Robiłem już spektakle z elementami filmowymi (np. "Obwód głowy" Teatru Nowego w Poznaniu - przy. red.), ale nigdy nie korzystałem z nich w tak dużym stopniu. Najważniejsze jest to, jak te plany w wyobraźni widza się połączą.

--

Bilety na premierę kosztują 100 zł, na kolejne spektakle 30-45 zł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji