Artykuły

Podłoga pni

O Beckettowski Festiwalu Transpozycje 2006 w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

"Cztery tysiące metrów kwadratowych" - rzekł Robert Salisz, wicedyrektor teatru Łaźnia Nowa, pokazując nieskończone płaszczyzny starych warsztatów szkolnych w Nowej Hucie, gdzie Bartosz Szydłowski przeniósł swą "kazimierzowską" Łaźnię. "Cztery tysiące, bite cztery - dwa w piwnicach, dwa na ziemi". Spuściłem wzrok. Zobaczyłem, że stąpam po ściętym lesie.

Tak. Szedłem po ściętym lesie. Musicie sobie wyobrazić, że ongiś ludzie brukowali ziemię domostw pniami niewielkimi - wszystkiego dziesięć, może dwadzieścia centymetrów średnicy każdy. Pewnie wbijali te kloce młotami bezlitosnymi. Tryskały żywice? Musiały tryskać. "Cztery" - wzdychał Salisz - "bite cztery tysiące metrów kwadratowych! Wmyślcie się w to!". Pod stopami była suchość.

Ile drzew ścięto, abym mógł iść wygodnie? Tysiąc brzóz? I jak młodych, by nie przekroczyły estetycznej granicy dwudziestu centymetrów średnicy? Dwa tysiące małoletnich sosen? Trzy tysiące ledwo wyklutych dąbków? Dużo. Dużo pni wbito w glinę. Widać słoje. Są suche. Właśnie taka jest ziemia nowego teatru Szydłowskiego. Sucha jak popioły. I to jest największa cześć, jaką Szydłowski mógł oddać Samuelowi Beckettowi w setną rocznicę urodzin. Pozwolił, by nieomylne frazy mistrza płonnego czekania - wybrzmiały w pustce czterech tysięcy metrów kwadratowych ściętego lasu. To boli. Słowa Becketta w takiej pustce. To dobrze boli.

I co tu dalej gadać? Wymieniać aktorów festiwalu? Pieścić reżyserów dwudniowego Beckettowskiego święta? Czy mam miażdżyć twórców dzieła "Residua", którzy prozę zatytułowaną "Bez" zlepili z prozą zatytułowaną "Dzyń", a w środek wstawili sztukę teatralną "Kroki"? Rzecz przybyła z Niemiec, aktorzy za wszelką cenę starali się być ciekawie smutni, reżyser zaś nazywa się Oliver Sturm. Cóż, niechaj dalej nazywa się, jak się nazywa. I tyle o tej rewelacji. A co rzec o skleconym przez Marka Kędzierskiego monologu "Nie ja"?

Dobrze by było, gdyby Kędzierski po występie kierowanej przez siebie aktorki Dagmary Foniok zwyczajnie ukłonił się i szepnął: "Szanowni państwo - to nie ja!"... Niestety - to on, Kędzierski. Nie ma to wielkiego znaczenia, ale jednak powiem. Otóż, w "Nie ja" Becketta na scenie są wargi i ciemność bez końca. Tylko wargi, wciąż żywe. Wargi tańczące, bo gadające, monstrualna, obojętna ciemność i nieprzeliczone słowa - cała, by tak rzec, ludzkość słów, które mają potwierdzić czyjeś istnienie pojedyncze, istnienie tego, który gada. A u Kędzierskiego? U Kędzierskiego jest Foniok. Nie ta barwa głosu. Nie ta dykcja. Nie te wargi. Czy mam się teraz zdumiewać, że jeden z dwóch najpotężniejszych w Polsce speców od Becketta (co przecież winno być jednoznaczne z posiadaniem słuchu absolutnego) - nie słyszy, że Foniok zwyczajnie bredzi? Nie, nie będę się zdumiewał. Wrócę do sedna. Do ziemi ściętych drzew.

Cztery tysiące metrów kwadratowych ziemi martwych pni. Ciemności bez końca. Pustka nad dnem niewidzialnym. I w leju tym nowohuckim - tykają słowa Becketta. Jak sekundniki. Wszystko jedno, czy Foniok gada źle, czy dobrze. Tik-tik-tik... Obojętne, jak dalece awangardowy jest mózg pana Sturma. Tik-tik-tik... Obojętne i wszystko jedno, bo za chwilę - Rick Cluchey puści taśmę. Zagra "Ostatnią taśmę Krappa" - i na moment znów będzie czysto na świecie.

Beckett z Clucheyem [na zdjęciu] ten monodram dwadzieścia siedem lat temu wyreżyserował. Beckett dał Clucheyowi utrapienie przywoływania przeszłości. Bo tym właśnie jest "Ostatnia taśma Krappa" - bólem czasu przeszłego dokonanego. Jest arcydziełem o udręce pamięci. I nie ma co odwlekać prawdy - Szydłowski sprowadził do swego teatru opowieść po prostu genialną. Nieomylny seans sceniczny to był. Nie do zapomnienia. Dlaczego?

Właśnie... Jak mam wytłumaczyć piękno oddechu starego człowieka, słuchającego z magnetofonu niegdysiejszych swych monologów? Jak wyjaśnić cud ciszy nad filcowym szmerem kapci starca, co sunie ku flaszce, by się napić między słowem dawnym a słowem dawnym? Jak wyłuszczyć wam i sobie ten cud, tę potworność życia gnijącego, które tylko dlatego życiem zwać można, że palec żyćka wciąż jeszcze trafia w magnetofonowy przycisk play? Klasyk powiada: co nienazwane - zmierza do nieistnienia. Krapp nazwał i nagrał. A teraz odsłuchuje. Słucha własnej nędzy. Tik-tik-tik... Tik...

Tłumy studentów reżyserii dramatu krakowskiej PWST były w sobotę na tym arcydziele. I wiecie co - najzupełniej głęboko mam ewentualne efekty studenckiej wizyty w teatrze Szydłowskiego na "Taśmie..." nie do zapomnienia. Już mam dość kibicowania ułomnym, którzy raczej niczego nie chcą się nauczyć? Owszem. Już mi się nie chce gadać z ambitną młodzieżą, dla której Beckett jest bucem. I uwierzcie - chciałbym się mylić.

Bardzo chciałbym się mylić, ale nie będę wypatrywał bliskiego dnia, kiedy to młodzież - idąc z duchem czasu - "Ostanią taśmę Krappa" wystawi jako "Ostatnią dyskietkę prezesa". Mnie w zupełności wystarcza stary Cluchey w Łaźni Nowej. I bardzo Szydłowskiemu za ten wieczór dziękuję. Powiadają, że każdy słój drzewa to rok życia świata. W sobotę wieczorem, w środku czterech tysięcy metrów kwadratowych ziemi martwych pni, starzec słuchał siebie już nieistniejącego. Zaś w przerwach między słowem niepojętym a słowem niepojętym, z filcowym szmerem kapci sunął po podłodze uschniętego czasu - ku flaszce. By się napić, nim brzdęknie cisza ostatnia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji