Artykuły

Aleksandra Bogulewska i Łukasz Stawowczyk. Aktor uczy się przez całe życie

- Kiedyś zapytałem w szkole jednego z profesorów, co muszę zrobić, żeby być tak świetnym aktorem jak on. Odpowiedź była bardzo prosta. Powiedział, że muszę jak najwięcej grać. Idąc tym tropem myślenia, ten teatr jest dla nas idealnym miejscem - rozmowa z Aleksandrą Bogulewską i Łukaszem Stawowczykiem, aktorami Teatru Powszechnego w Radomiu.

Amanda Grzmiel: Jesteście w gronie młodszej części zespołu aktorskiego w naszym teatrze. Co sprawiło, że zdecydowaliście się stawiać swoje pierwsze zawodowe kroki na deskach radomskiego teatru?

Łukasz Stawowczyk: Po gościnnym udziale w sylwestrowej premierze "Doris Day" dyrektor Rybka zaproponował mi dalszą współpracę. Kolejnym przedstawieniem, w którym miałem zagrać, była "Władza" w reżyserii Andrzeja Bubienia. Warunkiem mojego udziału w tym projekcie było związanie się z teatrem na stałe. Pan Andrzej to uznany na całym świecie, wybitny reżyser i pedagog, więc nie wahałem się ani chwili. Próba zmierzenia się z materiałem zaproponowanym przez twórcę tej klasy w tak młodym wieku była dla mnie wielką okazją na rozwój.

Z czasem dostawałem kolejne duże i wymagające role, a to właśnie wyzwania wyzwalają we mnie energię. To one na tym wczesnym etapie kariery, gdy wciąż się bardzo dużo uczę, są dla mnie strategicznie ważne.

Aleksandra Bogulewska: Propozycję pracy dostałam przed Festiwalem Szkół Teatralnych. Wiedziałam, że repertuar, który jest w tym teatrze, jest dość szeroki, zahaczający o musicale, czego w innych teatrach dramatycznych zazwyczaj nie ma. Śpiewanie na deskach teatru zawsze było moim marzeniem, dyrektor Rybka zaproponował mi dwa zastępstwa: w "Tajemniczym ogrodzie" i "Cabarecie". Nawet przez chwilę nie zastanawiałam się, jaką decyzję podjąć. Tak jak Łukasz mówił, mamy szczęście współpracować z fantastycznymi reżyserami, więc nigdzie się stąd nie wybieramy.

Macie już na kontach po sześć-siedem sztuk realizowanych w Teatrze Powszechnym w Radomiu. Jak wam się współpracuje z obsadą, z dyrektorem, z ludźmi, których nie widzimy na scenie?

A.B.: To są fantastyczni ludzie! Człowiek po szkole teatralnej jest zagubiony, ma jakieś ideologie, ideały, a teatr i realia pokazują, że nie do końca jest tak, jak sobie to wyobraża. Dyrektor, aktorzy, reżyserzy, osoby, które są związane z teatrem od strony technicznej, są bardzo otwarci i pomocni. Jak coś nie idzie, to umawiamy się po godzinach pracy na "przegadanie tekstu" czy rozmowę na temat roli. Teraz np. biorę udział w nowym spektaklu "Z drugiej strony" w reżyserii dyrektora Rybki, który poświęca mi swój czas na dodatkowe próby, żeby było świetnie, żeby dla widza było czytelne to, co chcemy wspólnie przekazać.

Ł.S.: Ten teatr stwarza dużą szansę gry. Kiedyś zapytałem w szkole jednego z profesorów, moich ulubionych, co muszę zrobić, żeby być tak świetnym aktorem jak on. Odpowiedź była bardzo prosta. Powiedział, że muszę jak najwięcej grać. Idąc tym tropem myślenia, ten teatr jest dla nas idealnym miejscem. Oczywiście aktor uczy się przez całe życie, ale moment opuszczenia murów uczelni, tych kilka pierwszych lat po otrzymaniu tytułu magistra sztuki, decyduje o naszym być albo nie być na mapie polskiego teatru. To miejsce jest dla nas idealnym startem, bo tutaj gramy bardzo dużo, właściwie cały czas jesteśmy na próbach, nie mamy odpoczynku, a to jest bardzo ożywcze dla naszej kreatywności. Mam kolegów, którzy skończyli szkołę równocześnie ze mną, są może w teatrach bardziej uznanych, gdzieś w teatrach w większych miastach, no ale, mówiąc kolokwialnie, grzeją tam ławę i od czasu szkoły nie zrobili nic dużego, wartościowego, co mogło ich popchnąć przodu czy rozwinąć warsztatowo. Tutaj robimy bardzo dużo premier, sześć-osiem w każdym sezonie.

A.B.: Łukasz już wspomniał, że mamy też możliwość grania dużych i wymagających ról. Zazwyczaj w teatrach młody aktor gra tylko tyły, drzewo, scenografię. Nam dyrektor daje możliwość rozwoju i stawia przed nami ogromne wyzwania. Na przykład Łukasz ma szansę grać Sancho w "Człowieku z La Manchy" czy Samuela w "Łowcy" - to są role wymagające.

40. urodziny teatr obchodzi z wielkim rozmachem. W ubiegły weekend odbyły się też pokazy przedpremierowe "Człowieka z La Manchy". Jakie są wasze wrażenia po tych pokazach? Jaki jest odbiór publiczności?

Ł.S.: Co do odbioru publiczności, to wydaje mi się, że był dobry, że widzowie ten spektakl polubią, bo to bardzo widowiskowe przedsięwzięcie. Jak na warunki naszego teatru "La Mancha" jest spektaklem ogromnym, a nie zapominajmy, że jesteśmy teatrem dramatycznym, a nie teatrem muzycznym z założenia. Mimo to mamy tu pełen skład orkiestry, mamy aktorów gościnnych, mamy wielu zawodowych tancerzy i całą stałą obsadę aktorską, więc jest to ogromne, bardzo efektowne przedstawienie. Myślę, że publiczność będzie zadowolona. Stronę merytoryczną jak zwykle trudno mi ocenić, bo trudno zrobić to z perspektywy aktora.

A.B.: Rozbawiła mnie sytuacja z sobotniego pokazu przedpremierowego. Kiedy w scenie finałowej usiłowaliśmy wyrzucić Aldonzę, główną bohaterkę, ktoś z widowni zaczął krzyczeć: "Zostaw ją!" (śmiech ). To było dość zabawne i widać, jak publiczność żywo reaguje. Aktor raczej się tego w musicalu nie spodziewa. Na coś się z widzem umawiamy, nie jest to historia, w którą da się uwierzyć, a jednak

Podobnie jak w "Łowcy" w sztuce reżyserowanej przez Waldemara Zawodzińskiego też gracie razem. Co możecie powiedzieć o swoich postaciach? Jakie one są i czy trudno było się w nie wcielić?

A.B.: W "Człowieku z La Manchy" moja postać jest ode mnie zupełnie inna, co już stanowiło duże wyzwanie. Antonii chodzi przede wszystkim o spadek po wujku. Ta postać poprowadzona została pewną formą zaczerpniętą z commedii dell'arte, przerysowaną, co z założenia ma być śmieszne. Trochę się bałam reakcji publiczności, czy mnie nie zabije salwa śmiechu, kiedy zemdleję po raz 694. na tej scenie (śmiech ). Do Zawodzińskiego mam pełne zaufanie i faktycznie w trakcie tych dwóch pokazów ta postać się sprawdziła. W środku się z tym kłócę, mimo to mam nadzieję, że ludzie "kupują" Antonię.

Ł.S.: Ja, podobnie jak Ola, też mam problem ze swoją postacią, bo jest ona również zupełnie wbrew mnie. Tym bardziej że muszę w niej zwalczyć pewien archetyp Sancho Pansy, który gdzieś w świadomości ogółu jest zarysowany bardzo mocną kreską. Myśląc o Sancho, wyobrażamy sobie niskiego, trochę łysawego, grubiutkiego faceta po czterdziestce, kierowanego najprostszymi instynktami. Teraz pytanie pierwsze: jak to zagrać z moimi warunkami, z moimi emploi, z tym, że nie zawsze czuję się dobrze w rolach komediowych? Osobiście wolę role wymagające innych warunków emocjonalnych i innych środków warsztatowych. Ta rola była więc dla mnie bardzo dużym wyzwaniem. Myślę, że dużo większym, niż może się to wydawać, kiedy ogląda się spektakl. Ten z reguły powinien być lekki, a tu się okazuje, że osiągnięcie tej lekkości kosztuje dużo więcej pracy niż osiągnięcie czegoś, do czego gdzieś tam w sobie mam naturalnie predyspozycje. Myślę więc, że ta walka ze stereotypem, złamanie archetypu Sancho i sprawienie, by widz uwierzył, że Sancho w moim wykonaniu i z moimi warunkami fizycznymi może być autentyczny, że może bawić i wzruszać, jest dużym wyzwaniem aktorskim.

Łukaszu, mam teraz pytanie do ciebie. Oczywiście gratuluję ci nagrody dla młodego aktora, którą przyznało ci jury XII Międzynarodowego Festiwalu Gombrowiczowskiego. To był twój debiut na festiwalu?

Ł.S.: Dziękuję. Tak, to był mój debiut. Nie byłem na festiwalu nigdy wcześniej, ani jako widz, ani jako aktor. Nie miałem też za bardzo okazji, bo skończyłem szkołę dosłownie dwa lata wcześniej. To była moja pierwsza przygoda z Gombrowiczem i od razu najtrudniejszy jego dramat. Ale była ręka mistrza, która mnie poprowadziła, pana Mikołaja Grabowskiego, który Gombrowiczem żyje cały, więc czułem się bezpiecznie i miałem duży komfort pracy, debiutując w takiej roli na Festiwalu Gombrowiczowskim.

Jaki jest obraz tego festiwalu w tym świecie teatralnym na zewnątrz, poza naszym miastem?

A.B.: W moim świecie - łódzkiej Filmówki - dużo się rozmawia na temat tego festiwalu. Zarówno mój dyplom "Iwona, księżniczka Burgunda" w reżyserii Anny Augustynowicz, jak i "Ślub" w reżyserii Zawodzińskiego, zrealizowany z kolegami z roku wyżej, brały udział w tym festiwalu. Oprócz tego w mojej pracy magisterskiej poświęciłam cały rozdział na jego temat. Bo przecież podczas ostatniej edycji udało mi się zagrać w aż dwóch realizacjach "Iwony". Może przez to, że Festiwal Gombrowiczowski odbywa się co dwa lata, jest szansa na stworzenie nowych form gombrowiczowskich, które przecież są szalenie trudne. To wymagający autor, nie każdy zrozumie jego język. Myślę, że do tej pory aktorzy mają z tym problem, jeśli nie mają mądrego reżysera.

Ł.S.: Ja myślę, że najważniejsze w tym wszystkim jest to, że ten festiwal jest. Bo był taki ciemny czas w teatralnej historii Radomia, że ten festiwal na chwilę zniknął z teatralnej mapy Polski. Mimo że jest organizowany co dwa lata i mimo że sztuk Gombrowicza aż tak dużo nie ma, to jednak ten festiwal jest w Polsce wydarzeniem teatralnym, na które się czeka. Za Gombrowicza w Polsce biorą się reżyserzy naprawdę najlepsi. To jest bardzo trudna materia literacka i teatralna, nie wiem, czy jest coś równie trudnego, może Samuel Beckett. Tak więc, jeśli ktoś już podejmuje tę gombrowiczowską rękawicę, musi wiedzieć, z czym się mierzy. Zwykle robią to twórcy wybitni, a jeżeli mówimy o festiwalu, który jest międzynarodowy, to przyjeżdżając na niego, możemy być pewni, że zobaczymy dobre spektakle, i rzeczywiście w tej edycji tak było. Ten festiwal obok Air Show Radom jest kulturalną wizytówką miasta i myślę, że jego dużą wartością. Oby nigdy więcej już go nie zabrakło.

I tak już na koniec. Czytałam, że oprócz aktorstwa uprawiacie różne inne dyscypliny. Oprócz tańca, śpiewu szermierkę, akrobatykę, strzelanie z łuku... To wszystko na potrzeby teatru?

Ł.S.: Tak. Ja jeszcze kajakarstwo.

A.B.: Oj, szermierka tak, to wszystko szkoła.

Do czego aktorowi jest potrzebna szermierka? Zdradzicie coś?

A.B.: Szermierka uczy scen batalistycznych, obchodzenia się z trudnymi rekwizytami, jakimi są szpada czy nóż. To wcale nie jest łatwe, by nie zrobić sobie krzywdy, a żeby dla widza było to efektowne. Muszę przyznać, że atakowanie jest zdecydowanie moją mocniejszą stroną niż obrona (śmiech ).

Ł.S.: To ma bardzo praktyczne przełożenie na aktorstwo. Szermierka, boks czy tenis to są sporty, które aktorom się bardzo przydają. Jesteśmy tutaj we dwójkę, polegamy na tężyźnie fizycznej, na koordynacji, na tym, żeby się wyczuwać, słuchać partnera - to są bardzo ważne rzeczy w aktorstwie. Jesteśmy tutaj tylko my i ja muszę wiedzieć, co Ola zrobi, przewidzieć jej ruch i zareagować na niego. Zupełnie tak samo jak na scenie. Dlatego szermierka jest tak istotna. Nie chodzi tylko o machanie kijem, bo może kiedyś zagram w "Panu Tadeuszu" czy w "Bitwie pod Wiedniem" (śmiech ), to ma naprawdę bardzo praktyczne przełożenie na naszą zawodową codzienność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji