Artykuły

Borczuch przegrał swoją walkę

"Moja walka" wg Karla Ovego Knausgarda w reż. Michała Borczucha w TR Warszawa. Pisze Michał Gołębiewski w Teatrze dla Was.

Tego, czego nie mógł ustrzec się Knausgard, przyjmując opasłą i nieco archaiczną formę autobiograficznego opus magnum, czyli dłużyzn, przegadania i zatrzymanej do granic możliwości akcji, mógł z kolei uniknąć Borczuch, reżyserując spektakl na własnych warunkach. Nie udało się. O ile w książce przez pojedyncze rafy da się przebrnąć dzięki świetnemu językowi, przedstawienie językiem się nie broni i tym bardziej zaczyna uwierać brak pomysłu na scenariusz.

"Moja Walka" Karla Ovego Knausgarda ma tyle samo zwolenników, co przeciwników. Ci pierwsi doceniają autentyczność opowieści, szczerość autora (nawet kosztem utraty wizerunku) i możliwość utożsamienia się z konkretnymi bohaterami czy problemami. Inni zarzucają mu narcyzm (zresztą słusznie, ale nie jest on ukrywany), zmyślenia (bo kto może pamiętać dialogi ze swojego życia sprzed trzydziestu lat) i przedłużanie historii, kosztem jej płynności. Jedni i drudzy mają rację, jednak nie można odmówić Knausgardowi odwagi w stworzeniu wielotomowego dzieła, napisanego z dużą konsekwencją i pasją. Jego książka jest swego rodzaju testem dla nowoczesnych intelektualistów ("naprawdę przeczytałeś wszystkie tomy?"), tak jak kiedyś tego typu sprawdzianem był Proust ze swoim "utraconym czasem" (7 tomów).

Michał Borczuch podjął się w TR Warszawa niełatwego zadania przełożenia tak naprawdę zupełnie nieteatralnej materii na język teatru. Niestety to, co razi od samego początku, to brak pomysłu, jak Knausgardowe czterdzieści parę lat życia pokazać na scenie, wybrać to, co naprawdę istotne, stworzyć napięcie, wywołać emocje, tchnąć życie w pozornie zwyczajną egzystencję bohatera. Nadzieja, że wszystko będzie dobrze, gaśnie wraz z końcem pierwszej sceny, całkiem słusznie wybranej na otwarcie, gdy główny bohater ze swoim bratem przyjeżdżają do domu babci po śmierci ojca. Muszą stawić czoła brutalnej prawdzie, od której do tej pory odwracali oczy. Knausgard stworzył z tego fragmentu przejmujący do szpiku kości opis rodzinnej traumy, wywołującej u czytelnika na przemian odruchy wymiotne, łzy i współczucie. U Borczucha mamy zabawy światłem, palenie papierosów i jeżdżenie kanapą od ściany do ściany.

Kolejne sekwencje wyglądają mniej więcej podobnie i sprawiają wrażenie, jakby cały spektakl powstał po to, by wypróbować różne techniczne triki - a to ze światłem, a to ze składaną i rozkładaną częścią scenografii (tła), i oczywiście filmami wyświetlanymi to tu, to tam, choćby po to - jak wyznaje w pewnym momencie jedna z postaci - by umilić widzom przydługą scenę. Sekundenstil Knausgarda odtwarzany z taką pieczołowitością na scenie zwyczajnie nudzi i odbiera lekkość nawet tym scenom, które mają w sobie duży potencjał.

Szkoda, tym bardziej, że Borczuch miał w rękach wszystkie narzędzia, za pomocą których mógł stworzyć dla teatru spektakl przełomowy. Nie udało się jednak poskładać pojedynczych elementów w doskonałą całość. Dorota Nawrot w przestronnej aranżacji przestrzeni ATM Studio postawiła na intrygującą, wielowarstwową scenografię. Niesamowicie hipnotyczni - Justyna Wasilewska (młoda Linda) i Jan Dravnel (młody Knausgard) nie pozwalają oderwać od siebie wzroku. Świetnie wypadają też sceny przenikania się historii z różnych okresów życia bohatera.

Wszystko to nie wystarczyło, by czterogodzinny spektakl wypełnić znaczeniami lub choćby oddać namiastkę świata skandynawskiego pisarza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji