Artykuły

Katarzyna Łaska: Mam tę moc czyli spełnione marzenie.

Za muzykę do filmu "Kraina Lodu" dostała platynową płytę. Jon Lord z Deep Purple po koncercie z nią powiedział, że nie chce już występować z innymi wokalistkami. W weekend Katarzyna Łaska zaśpiewa "Les Miserables" w Teatrze Muzycznym. Rozmowa ze śpiewaczką w Gazecie Wyborczej - Łódź.

Elżbieta Sokołowska: Podobno od lat pragnęła pani wystąpić właśnie w "Les Miserables", których premiera w łódzkim Teatrze Muzycznym już za kilka dni, 14 października.

Katarzyna Łaska: - To było tak: w grudniu 2000 r. była premiera "Miss Sajgon" w warszawskim Teatrze Roma, gdzie grałam główną rolę. Pół roku później, w czasie mojego pobytu w Nowym Jorku zostałam zaproszona przez Camerona Macintosha, czyli właściciela praw również do "Les Miserables", na ten cudowny, legendarny już spektakl, który od 1985 roku nie schodzi z afisza na Broadwayu, na West Endzie i całym świecie. Największe wrażenie zrobiło wówczas na mnie to, że Claude-Michel Schönberg, twórca muzyki, skomponował swój musical na kanwie "Nędzników" Victora Hugo w ten sposób, że każda z postaci ma swój motyw muzyczny, który towarzyszy jej zawsze, kiedy pojawia się na scenie, nawet w czyichś wspomnieniach.

Czy to właśnie rola Fantine, w której panią usłyszymy i zobaczymy, była tym marzeniem?

- Niezupełnie. Miałam wtedy 21 lat i marzyła mi się raczej Eponine, taka energiczna "chłopczyca", podobna do mnie. Kiedy więc w 2010 r. była premiera "Les Miserables" w Teatrze Roma, brałam udział w castingach do tej właśnie roli. Tak się jednak złożyło, że byłam wtedy w trasie po świecie z Jonem Lordem, z którym w ciągu trzech lat zagraliśmy blisko 50 koncertów, więc cały czas żyłam na walizkach. I musiałam wybrać, bowiem doszliśmy z dyrektorem Wojciechem Kępczyńskim do wniosku, że tych dwóch spraw - moich częstych wyjazdów i pracy w teatrze - nie da się pogodzić. Wybrałam wtedy życie wędrowne, miałam jednak nadzieję, że ten spektakl kiedyś wróci i spełni się moje marzenie.

Dzisiaj myślę, że nawet dobrze mi się to wszystko w życiu poukładało, bo w międzyczasie poznałam męża i urodziłam synka. A w "Les Miserables" wystąpię teraz, w Teatrze Muzycznym w Łodzi! Chociaż na stałe mieszkamy w Warszawie, Łódź w mojej sytuacji jest o tyle idealna, że mam tutaj cudowną teściową, która powiedziała: "Wróć na scenę, ja ci pomogę". Henio, który ma już półtora roku, kocha ją nad życie, więc oni oboje są szczęśliwi, a ja mogę pracować i jestem spokojna o dziecko.

Fantine to postać wyjątkowo tragiczna. Matka, która aby utrzymać córeczkę Cosette, najpierw sprzedaje swoje włosy i zęby, a w końcu jest zmuszona zarabiać na życie prostytucją...

- Przygotowując się do tego castingu, tak naprawdę na nowo odkryłam Fantine, postać dramatyczną i piękną. Choć jest to jedna z głównych postaci "Les Miserables", całą jej historię, historię jej przemiany, musical opowiada w trzech czy czterech scenach. Wyjątkowo poruszający jest song Fantine "I dreamed a dream", bodaj najbardziej znana pieśń z tego musicalu. A ponieważ sama jestem już dojrzałą kobietą i matką, chyba nietrudno zrozumieć, dlaczego ta właśnie rola stała mi się szczególnie bliska.

Wiele dziewczynek marzy o występowaniu na scenie, ale nieliczne na nią trafiają. Jak to było w pani przypadku?

- To było tak, że gdy miałam sześć lat, zobaczyłam plakat o naborze do szkoły muzycznej i chciałam tam iść. Mama (a moi rodzice w ogóle nie mają słuchu muzycznego) powiedziała: "Chcesz? To proszę bardzo". No i poszłyśmy.

W wieku 16 lat, a więc będąc jeszcze tak naprawdę dzieckiem, opuściła pani rodzinny Tomaszów i trafiła prosto na scenę.

- Tak się złożyło, że te lekcje w weekendy prowadziła łodzianka Marzena Ajzert-Lauks, wokalistka i pedagog, która przyjeżdżała do Tomaszowa Mazowieckiego. Długo tam nie pochodziłam, bo już na drugiej lekcji zaproponowała mi, żebym wzięła udział w castingu w Teatrze Powszechnym w Łodzi, gdzie szukali śpiewających dziewczyn do musicalu "Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze", który miał być wystawiony w Radomiu. Początkowo zaprotestowałam, ponieważ dopiero co rozpoczęłam naukę w drugiej klasie liceum. Kiedy wróciłam do domu i opowiedziałam mamie, jaką dostałam propozycję, ona stwierdziła, że musi dowiedzieć się, o co chodzi, i już następnego dnia poszłyśmy na zajęcia do pani Marzeny razem. Efekt był taki, że jeszcze tego wieczoru wylądowałyśmy na castingu w Łodzi, a we wtorek pojechałam już do Radomia na przesłuchanie do ówczesnego dyrektora Teatru Powszechnego im. Jana Kochanowskiego, którym był Wojciech Kępczyński! Usłyszałam "biorę cię" i już zostałam.

Wszystko tak nagle! W sobotę dostałam propozycję, a we wtorek znalazłam się w dorosłym świecie. Mama, która ze mną tam pojechała, od razu załatwiła zmianę szkoły, mieszkanie dostałam służbowe, opiekowali się mną cudowni koledzy z pracy. Od nich też uczyłam się gry aktorskiej, tańca, śpiewu, wyczucia sceny, bo na szkołę artystyczną najpierw byłam za młoda, a potem nie miałam czasu na studia.

Ale liceum pani skończyła?

- Oczywiście, maturę zdałam. Zresztą później, kilka razy nawet, zaczynałam studia, ale żadne nie trwały dłużej niż rok albo dwa. Śmieję się, że jakby tak podsumować te lata, to studia też zaliczyłam. A tak naprawdę nie miałam czasu studiować, bo wtedy byłam już w Romie, gdzie pracowało się siedem dni w tygodniu.

Nadal jest pani związana z tym teatrem?

- Nie. Już od przeszło dziesięciu lat tam nie pracuję. Odeszłam przed premierą "Kotów". Byłam już nawet w próbach, kiedy dostałam propozycję z Wrocławia, żeby zagrać Marię w "West Side Story" w reżyserii Wojtka Kościelniaka. Uznałam, że to jest nowe, interesujące wyzwanie i pożegnałam się z Romą. Chociaż nie było to całkowite zerwanie, bo od czasu do czasu brałam udział w ich koncertach, m.in. w benefisie dyrektora Kępczyńskiego.

Śpiewa pani bardzo różną muzykę, głównie w musicalach, ale jak już wspomniano, przez kilka lat współpracowała pani z Jonem Lordem, współzałożycielem grupy Deep Purple. Występowała pani jako główna wokalistka w jego "Concerto for Group and Orchestra" w wielu krajach, na różnych kontynentach. A na ostatniej płycie Jona Lorda, nagranej w 2012 r. w Abbey Road Studio w Londynie, zaśpiewała pani u boku takich artystów, jak m.in. Bruce Dickinson (Iron Maiden) i Guy Pratt (Pink Floyd). Jak do tego doszło?

- Jon Lord miał przyjechać do Polski na koncert z orkiestrą i rockowym bandem do Płocka. Organizatorzy mieli za zadanie znaleźć dla niego sekcję rytmiczną, czyli gitarzystę, basistę, perkusistę i dodatkowego klawiszowca oraz dwoje wokalistów. Mój znajomy, który się tym zajmował, zadzwonił, że organizuje taki casting, jednak potrzebne jest nagranie po angielsku. Poprosił mnie, żebym coś wysłała, a ja miałam akurat w tym czasie świeżo nagraną tylko partię Eponine z "Les Miserables".

Po jakimś czasie zadzwonił i poinformował, że zostałam wybrana. Pojechaliśmy do Płocka i spotkaliśmy się z Jonem Lordem w hotelu, w którym mieszkał. Rozmowa była krótka, zaledwie kilka zdań. Wszedł i zapytał, czy wszystko wiemy, czy wszystko jest jasne z nut, które otrzymaliśmy, a kiedy usłyszał nasze "oczywiście, że tak", pożegnał się i wyszedł. Następnego dnia była próba z orkiestrą. W przerwie, kiedy muzycy wyszli, my usiedliśmy razem. Jon zaczął grać "Wait a while", a ja śpiewałam, stojąc za nim. Kiedy zagrał ostatni dźwięk, rozłożył ręce i powiedział: "Kasia, złamałaś moje serce. Ja nie wiem, jak się pozbieram do tego koncertu". Czerwona z wrażenia jak cegła, byłam w stanie wydusić z siebie tylko podziękowanie.

Po koncercie Jon podziękował mi i powiedział, że ma nadzieję, że to nie jest nasze ostatnie spotkanie. Kilka dni później zadzwonił menedżer i zapytał, czy nie wystąpiłabym z nimi za dwa miesiące w filharmonii w Luksemburgu dla wielkiego księcia i jego rodziny oraz innych gości. Myślałam, że ktoś robi sobie żarty ze mnie, ale spojrzałam na telefon i po numerze kierunkowym stwierdziłam, że to naprawdę telefon z Wielkiej Brytanii. Oczywiście zgodziłam się! Po tym koncercie Jon zapytał, czy zgodzę się grać z nim już zawsze, bo on już nie chce pracować z innymi wokalistkami. A ja się zgodziłam i zabrał mnie, jak ten książę na białym koniu, w podróż do swojego świata muzyki.

Po raz kolejny okazało się, że jest pani wielką szczęściarą.

- Może. Po prostu kilka razy w życiu znalazłam się w odpowiednim czasie i miejscu w towarzystwie odpowiednich ludzi. Z Jonem Lordem jeździłam więc po świecie przez 3,5 roku, a potem w sierpniu 2011 r., dowiedzieliśmy się, że Jon jest chory na raka trzustki. W październiku tego roku odbywały się nagrania jego ostatniej płyty. Kiedy spotkaliśmy się w Abbey Road Studios w Londynie, mówił, jak walczy, że się nie podda. Myślę, że wierzył szczerze w to, że wróci jeszcze na scenę. Niestety, tę walkę przegrał w lipcu następnego roku.

Jon Lord był nie tylko wielkim artystą, ale również wyjątkowym, wspaniałym człowiekiem, z którego emanowała ogromna dobroć i spokój. Takich ludzi nie spotyka się codziennie. To był prawdziwy angielski dżentelmen z rockową duszą. Do dzisiaj, kiedy o nim myślę i mówię, mam łzy w oczach

Od pewnego czasu jest pani idolką dzieciaków. A to za sprawą dubbingu nagrodzonego Oscarem i Złotym Globem do filmu Disneya "Kraina Lodu", w którym zaśpiewała pani polską wersję piosenki Elsy "Mam tę moc". Za album z muzyką z tego filmu otrzymała pani platynową płytę.

- To jest zabawne, bo nagrywając dubbing, wchodzę do pustego pomieszczenia z mikrofonem, nikogo nie widzę, a potem się okazuje, że dzieci to śpiewają, a rodzice piszą z prośbą o przesłanie zdjęcia. Kilka razy też na prośbę znajomych dzwoniłam z życzeniami urodzinowymi do ich dzieci, dla których to była wielka frajda. No i oczywiście na Koncertach Bajkowych, których dałam już kilka, jest to najbardziej oczekiwany punkt programu. Najfajniejsze jednak jest to, że na YouTubie pojawiło się również wiele nagrań tej piosenki w wykonaniu dzieciaków, co jednak jest "winą" twórców tej piosenki, a nie moją. Ja tylko dołożyłam swoją małą cegiełkę.

Czy ma pani jakiś swój autorytet, ideał, wzór wśród śpiewających aktorek?

- Mam kilka. Na przykład Ruthie Henshall, którą widziałam jako Fantine, oglądając "Les Miserables" w Nowym Jorku, czy Lea Salonga z tego samego spektaklu w roli Eponine. Zanim zdarzyła się "Kraina Lodu", znałam już nazwisko oryginalnej wykonawczyni utworu "Let It Go", czyli Elsy, którą jest Idina Menzel. To również premierowa Elphaba, czyli główna postać z musicalu "Wicked", który jest historią Czarodzieja z Krainy Oz, opowiedzianą z perspektywy Zielonej Czarownicy ze Wschodu. To rola, o której po prostu marzę. Gdyby to ktoś u nas chciał wystawić, pierwsza pobiegnę na casting!

Pierwszy spektakl przedpremierowy zaplanowano już na najbliższą niedzielę. Jak się pani czuje?

- Ja się już po prostu nie mogę doczekać tego wszystkiego. To będzie niesamowite. Już teraz, kiedy na scenie są dekoracje, w których każdy z nas musi się odnaleźć, na próbach z orkiestrą, słysząc tę wspaniałą muzykę, mam ciary!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji