Artykuły

O nudzie

Podobno tylko bezwartościowi ludzie potrafią się nudzić. Myśl moralna, ale chyba nieprawdziwa. Leżeć na słońcu z zamkniętymi oczyma, wałęsać się bez celu, gapić się, rzucać kostki, bawić kluczami, nawet nie móc spać w nocy (jeśli nie boimy się bezsenności) to wszystko przyjemne rodzaje nudy, którą można wypełnić myślami, obrazami, nawet bezmyślnością. To nuda pasywna, nuda spokojna, dobrotliwa, z którą współżyje się wcale niezgorzej.

Co innego nuda agresywna. Nuda, która zmusza do patrzenia i słuchania, która nie pozwala odwrócić głowy, zamknąć oczu, zatkać uszu. Na próżno chciałbyś uciec, próżno marzysz o tym, żeby cię zemdlonego wyniosły miłosierne ręce. Nie wolno! Tylko pożar albo trwała awaria światła mogłyby przynieść ratunek.

Wydawałoby się, że na dobrą sprawę problem nudy identyczny jest z problemem każdej sztuki widowiskowej, sztuki rozwijającej się w czasie. Z obrazem, od którego można, rzuciwszy okiem, odejść, z książką, do której raz po raz można wracać, by wreszcie otwarłszy ją w szczęśliwej chwili powrócić na stałe, rzecz przedstawia się inaczej. Ale nudne kino, nudny balet, nudny teatr, to sprawa wydawałoby się z góry przegrana.

W praktyce nie zawsze tak bywa. Prawda! Musical, cieszący się dziś wszędzie, gdzie go grają jak największym powodzeniem, rzadko bywa nudny. Operetka, wciąż jeszcze u nas kwitnąca, też widać nie nudzi, skoro jawnie czy skrycie garnie się do niej wielu. Ale nawet najoczywiściej nudne przedstawienia dramatu bynajmniej nie są skazane na klęskę. Nie mówiąc tu o krytykach, u których często w najwyższej cenie są najnudniejsi autorzy i przedstawienia, które tylko oni sami uważają za zajmujące, ale o szerszej publiczności, co bohatersko pokonując instynkt samozachowawczy nieraz tłumnie uczęszcza na spektakle, które w tajnych, proporcjonalnych i bezpośrednich wyborach zyskałyby nie więcej niż jeden procent głosów, wliczając w to głosy zespołu, autora, reżysera i zaprzyjaźnionych recenzentów. Czy ta publiczność się nudzi?

Wiadomo, że co dla jednego jest trucizną, drugiemu przywraca życie, i odwrotnie. Krytyk upajający się (nie bez racji może) wariacjami na temat "Fausta", znudziłby się pewnie na Goethowskim "Fauście", którego zna na pamięć w oryginale i w niezliczonych przekładach, którego rozliczne inscenizacje poznał na wskroś. Normalny, niedokształcony obywatel, który przez dwadzieścia minut patrzy z zaciekawieniem na oryginalną oprawę plastyczną, a potem zaczyna się nudzić, ubawiłby się może "Faustem" Goethego, w którym jest parę niezłych ról, trochę tradycyjnych melodramatycznych efektów i parę niezupełnie jeszcze zużytych myśli. Podobne problemy są z innymi klasycznymi sztukami. Fachowca bawi zręczny collage zestawiony ze skojarzeń inscenizatora i strzępów znanego utworu, młodzież szkolna zachwycona jest szansą zastąpienia kilkugodzinnej lektury nudnej piły półtoragodzinnym niespełna widowiskiem ożywionym rozlicznymi efektami, półinteligent przyjemnie i łatwo zrozumiał to, czego dotąd nigdy pojąć nie mógł i wychodzi z teatru przepełniony wdzięcznością. Kto nie jest młodzieżą, fachowcem ani półinteligentem - po prostu się nudzi.

Inne zasadzki kryją sztuki współczesne. Niektóre z nich powstały w kręgu teatralnych i literackich zainteresowań bardzo wyrobionej publiczności. Nowoczesne metody produkcji i zbytu zmuszają do grania tych sztuk setki scen na całym świecie. Brak dla ich wystawienia odpowiednio wykwalifikowanych reżyserów, aktorów, czasem, już rzadziej - publiczności. Na dziesięć chyba przedstawień sztuk tak wybitnego autora, jakim jest Beckett, widziałem tylko dwa naprawdę zajmujące. Wszystkie inne były albo fałszywie obsadzone, albo bezsensownie ujęte, i dzięki temu niewiarygodnie, śmiertelnie nudne. Nie wątpię, że przypisując nudę Beckettowi, nie teatrom, tylko niewielu widzów miało odwagę przyznać się w pełni do uczuć, które ich przepełniały.

Zanika zresztą z wolna umiejętność sporządzania sztuk wysokiej miary, a zarazem niezniszczalnych, sztuk takich jak "Wesele", o którym mawiał Leon Schiller, że broni się w każdym teatrze, w każdym zespole i tylko reżyser bardzo bogaty w pomysły może je zniweczyć. I to niezupełnie. Brak nam sztuk, jakie pisywał Shakespeare, Lope de Vega, Gozzi, Goldoni, Calderon czy Friedrich Schiller. Już w drugiej połowie dziewiętnastego wieku takie sztuki były gorszej niż dawniej próby. Scribe i Sardou nie sięgali miary swoich wielkich poprzedników. Ze sztuk Shawa tylko "Pigmalion", "Profesja pani Warren", może "Święta Joanna" spełniają warunek niezniszczalności. Za to łatwo, historia tego dowodzi, zniszczyć każdą ze sztuk Czechowa.

Z najnowszych autorów Albee w "Kto się boi Virginii Woolf?" wykazał tę umiejętność, za jaką tęsknimy. Bywały lepsze i gorsze przedstawienia "Virginii". Nie było nudnego. Czasami przychodzi człowiekowi do głowy, że ta "niezniszczalność", zdolność samoobrony utworu właśnie przed próbą kiepskiego teatru jest podstawową wartością sztuki, gwarancją efektu scenicznego, tarczą chroniącą od nudy.

Jak by nie było, w sytuacji, w której wybór widza odgrywa coraz mniejszą a organizacja widowni, system abonamentowy i bezładne działania kolporterów kupujących grupowe bilety - coraz większą rolę, trudno mówić o selekcjonującej publiczność i spektakle funkcji nudy w życiu teatralnym. Ci, co chętnie poszliby na Becketta, muszą nudzić się na operetce albo sztuce klasycznej; inni nudzą się na Becketcie lub czymś podobnym i - z wolna przyzwyczajając się do tego stanu, który z czasem będą uważać za normalny - użyczają instytucji teatru pozorów życia, sami popadając w martwotę i zarażając tą martwotą teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji