Żeby Wyzwolenie żyło
Magia teatru polega też z pewnością na jego ulotności. Na tym, iż bezpośredniego spotkania z innym człowiekiem, który ma nam coś ważnego do powiedzenia, nie można niczym zastąpić. Po spektaklu teatralnym zostają przeważnie tylko plakaty, jakieś ulotne druki, zdjęcia i ... nasze emocje czy przeżycia. Jeśli były silne pozostaną na długo w naszej pamięci.
Po raz pierwszy w historii powojennego polskiego teatru stało się tak, że od 1973 roku możemy oglądać "Dziady" i od 1974 roku "Wyzwolenie" - w stałym repertuarze. Oba spektakle wyreżyserował Konrad Swinarski i oba bez przerwy znajdują się w repertuarze Starego Teatru z Krakowa.
Dziś gościmy właśnie krakowskie "Wyzwolenie" na scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu. Ludzie interesujący się teatrem i wszyscy szerzej patrzący na zjawiska w naszej kulturze narodowej doskonale zdają sobie sprawę z rangi tego wydarzenia. "Wyzwolenie" wyreżyserowane przez Konrada Swinarskiego jest pod wieloma względami wyjątkowe. Rzadko się w naszym życiu teatralnym zdarza, by reżyser, inscenizator nie dopisał czegoś autorowi, nie przeinaczył jego myśli. Swinarski jako jeden z niewielu zaproponował nam do oglądania cały dramat Stanisława Wyspiańskiego, z niewielkimi naprawdę skrótami. Nie namawiam nikogo do ponownej lektury i konfrontacji z krakowskim przedstawieniem. Ja to musiałem zrobić i najbardziej mnie zaskoczył fakt, że w interpretacji Swinarskiego dramat ów nabiera przejrzystości i siły. Po dziewięciu latach z pewnością spektakl ten nie budzi już takich emocji jak tuż po premierze, ale chyba dla wszystkich znających nieco teatr jest to zrozumiałe. Swinarski odczytał tekst bardzo precyzyjnie, uporządkował może jedynie teatralny sztafaż. Wrócił do atmosfery czasów, w których Wyspiański pisał swoje dzieło, starał się z większą wyrazistością przekazać stan umysłów ówczesnego społeczeństwa. U Swinarskiego Maski można właściwie dokładnie rozszyfrować, ale też przecież nie o to chodziło reżyserowi, który chciał nam współczesnym uzmysłowić mechanizmy myślenia. Komentarz twórcy przedstawienia nie dopowiada nam niby nic więcej ponad to co napisał autor "Wyzwolenia". Konrad, który stawiał czoła wszystkim antagonistom, wychodził zwycięsko ze wszystkich polemik, nagle nie może sobie poradzić z Eryniami, u Swinarskiego są one tylko zwykłymi pracownikami technicznymi teatru. W finale argumenty Konrada brzmią jak frazesy... Konrad przegrywa.
Stary Teatr en bloc dba o to jak może, by kształt spektaklu nie ulegał zmianom i rzeczywiście, ktoś kto oglądał inscenizację Swinarskiego niedługo po premierze i spotyka się z nią dziś, przyzna, że te starania uwieńczone są powodzeniem. Chwała temu pietyzmowi, bo wypadek to w historii naszego życia teatralnego incydentalny.
W trakcie oglądania "Wyzwolenia" wrażenie robiła na mnie wyjątkowa kultura słowa (chyba możliwe jest to tylko w krakowskich teatrach, wynika to z tradycji tamtejszej szkoły teatralnej), dla niektórych być może archaicznie brzmi artykulacja nosówek według najklasyczniejszych wzorców, melodia zdania niespotykana dziś na innych scenach. Posłuchajcie jak mówi po polsku Anna Polony czy Tadeusz Malak.... Naprawdę warto!
Może moja dzisiejsza impresja ze spotkania ze Starym Teatrem nie mówi zbyt wiele o samym przedstawieniu, ale ciąży na mnie świadomość, że pisali o tym spektaklu zarówno znani krytycy jak i badacze teatru, że spektakl ten ma dokumentację, z której można złożyć kilka grubych tomów.
Przede mną jeszcze następne spektakle, ale nie będę się tym chwalił, bo wiem, jak wiele osób, które nie dostały biletów zazdrości mi tego faktu. Miejmy nadzieję, że ten FESTIWAL Starego Teatru jeszcze uda się kiedyś powtórzyć ku uciesze wszystkich miłośników Melpomeny.